Pierwsze wspomnienia
Urodziłem się w 1950 roku i jestem jednym z tych nielicznych ludzi, którzy przyszli na świat w Sopocie. Już chyba tylko 500 takich osób żyje.
Moim najwcześniejszym sopockim wspomnieniem są lody Milano. To była chyba pierwsza taka lodziarnia w Polsce ze światowym posmakiem. Jak czasami tam wpadam, do obecnie prowadzącego interes syna poprzedniego właściciela, to zawsze zamawiam tylko dwa smaki- cytrynowy i malaga. Bo te dwa utkwiły mi w głowie z dzieciństwa.
Drugą rzeczą, którą pamiętam jest szkoła. Chodziłem do nieistniejącej już Szkoły nr 6 pod lasem. To miejsce było przepiękne - w tym momencie jest tam dom opieki społecznej. Boisko było pod samym lasem i wtedy pojawiło się moje zamiłowanie do piłki nożnej. Po lekcjach grało się w nią godzinami. Ten okres szkoły podstawowej to był okres fascynacji piłką nożną. Gdy zacząłem chodzić do II Liceum przy obecnej Alei Niepodległości, to zainteresowałem się siatkówką i koszykówką. Z tamtego czasu pamiętam osobę, z którą zresztą do dzisiaj się spotykam, która zaraziła mnie mocno sportem: Mieczysława Mieszczańskiego. Niesamowity człowiek, pedagog, który zarażał nas swoją pasją. Dzięki niemu wkroczyłem w zawodową koszykówkę. Stworzył on taki klimat dla sportu, że my, jako szkoła średnia, należeliśmy do jednej z najlepszych w koszykówce w Polsce. W liceum byłem w pierwszej piątce szkolnej drużyny. Działaliśmy jako klub Ogniwo Sopot. Mieliśmy piękne koszulki w stylu niemalże amerykańskim. Do dziś mam legitymację „Ogniwo Sopot Koszykówka”. To były chyba jedyne lata, gdy taki klub istniał. Graliśmy z sukcesami także tu, na Wybrzeżu. Razem ze mną grał kolega z ławy szkolnej – Marcin Jacobson: przyszły dziennikarz, producent muzyczny, impresario, animator kultury, z którym współpracuję do dzisiaj. Do tej samej klasy w II LO chodził też ze mną Władysław Jaroszewicz, obecnie biznesmen i Jacek Kucharski, wybitny znawca sztuki, prowadzący Sopocki Dom Aukcyjny.
Mieszkałem od urodzenia przy Armii Czerwonej 68. Tam zostało moje dzieciństwo, moje wspaniałe lata z tego okresu. Budynek w zasadzie się nie zmienił. Następnie przeprowadziliśmy się na ul. Kościuszki 11, róg Chopina. Tam spędziłem kolejne lata, chodząc do II Liceum, studiując, a potem pracując w Bałtyckiej Agencji Artystycznej, którą miałem dosłownie 100 metrów od domu. To był fajny okres, bo mieszkałem blisko Monte Cassino, blisko tego wszystkiego, co tam się działo. Moja mama pracowała w Urzędzie Miejskim w Sopocie – była szefową Wydziału Zdrowia. Dzięki temu miałem dostęp do zaproszeń do Opery Leśnej na wszystkie wydarzenia i imprezy. Wtedy narodziła się moja fascynacja Festiwalem Sopockim, show-biznesem, ogólnie działalnością na rzecz kultury. Od małego ciągnęło mnie do Opery Leśnej. Jest to miejsce, w którym narodziły się polskie festiwale – m.in. od 1956 roku odbywały się tam pierwsze festiwale jazzowe. Potem przekształciły się one w Jazz Jamboree i inne. W 1959 roku pojawił się w Sopocie rock'n'roll. Najpierw, w tym samym roku rock’n’roll usłyszeć można było Gdańsku, a potem rozwinął się on w Sopocie. Dzięki temu, że chodziłem na festiwale, jeszcze jako nastolatek pomyślałem o tym, że chciałbym kiedyś ten festiwal przejąć i organizować. To się później spełniło.
Można powiedzieć, że byliśmy z kolegami „wszędobylscy”. Gdy mieszkaliśmy na Kościuszki, naszym ulubionym miejscem na spędzanie czasu było boisko obok technikum (chyba ekonomicznego), tuż przy kolejce elektrycznej. Mogliśmy na nim grać na okrągło we wszystko to, na co tylko mieliśmy ochotę: w kosza, w piłkę nożną, a nawet w karty. Spędzaliśmy tam czas o różnych porach dnia, a nawet nocy.
Molo i okolice pamiętam najbardziej z okresów wrześniowych – może dzięki tym wspomnieniom uwielbiam ten okres w Sopocie. Najlepiej czuliśmy się po sezonie i „najeździe” turystów. We wrześniu była jeszcze fajna pogoda, wszystko było wciąż otwarte. Co prawda już zaczynała się szkoła, ale jeszcze można było pójść na plażę się wykąpać. Były takie stare, drewniane łazienki, różne bary. Kąpaliśmy się po nocach, w ciągu dnia i w weekendy. W okolicach parkowych i Łazienek Północnych dużo się wtedy działo.
Oczywiście był też Stadion Leśny w Sopocie. Spędziłem tam wiele lat szkolnych, uczestnicząc w różnych zawodach lekkoatletycznych: skakałem wzwyż i w dal, rzucałem dyskiem. Na stadion wróciłem w 1997 roku jako członek zarządu i V-ce Prezes, do czego namówił mnie Adam Lipczyński. W ciągu kilku lat udało nam się przywrócić klub SKLA do świetności, poprzez organizację międzynarodowych „mityngów” (Memoriał J. Kusocińskiego i J. Sidły) oraz dzięki przebudowie i realizacji obiektu, o jakim marzy każde miasto w Polsce. Uważam, że ten stadion jest jednym z najpiękniejszych obiektów tego typu w Europie. Jest to przede wszystkim zasługa wieloletniego kierownictwa pod Dyrekcją Jerzego Smolarka i Prezesa Klubu – Janusza Lewandowskiego.
Kolejne kultowe miejsce w Sopocie to Hipodrom. W lecie, w każdą niedzielę, chodziliśmy całą na wyścigi konne. To było w latach 70-tych. W tamtych latach Hipodrom był ogromną atrakcją, potem przeżywał kryzysy. Teraz, dzięki kolejnym inwestycjom, odbudowano legendę tego miejsca i znowu żyje ono swoim życiem.
Zimowy Sopot
Jeszcze jedną rzecz wspominam na okrągło: będę ją pamiętał do końca życia. Kiedyś były pory roku. Teraz świat się zmienił i wszystko się rozmyło. Wspominam m.in. zimowe chodzenie po lodzie setki metrów za Molem – to już nigdy więcej nie zaistniało! Kiedyś mieliśmy przepiękny tor saneczkowy, skocznię narciarską i każda zima to była po prostu atrakcja na śniegu. Ścigałem się na sopockim torze. Miałem półwyczynówki i startowałem w każdy weekend na zawodach – byłem chyba nawet wicemistrzem Sopotu na tych półwyczynówkach. W Sopocie był też zawodowy klub saneczkowy i nasza koleżanka (nazywała się chyba Teresa Hłasko) była wicemistrzynią Europy w saneczkach. Z tyłu Łysej Góry skakaliśmy na nartach ze skoczni narciarskiej. Teraz ten tor saneczkowy zarósł już krzakami, po skoczni już też nic nie zostało. Nie mamy już takich zim, jak kiedyś. Byliśmy letnią stolicą Polski, ale były również przymiarki, żeby zimą coś się w Sopocie działo. Korzystali z tego wszyscy mieszkańcy, to były bardzo aktywne obiekty.
Czasy liceum
Kiedyś był przymus chodzenia na święta państwowe. Przed moim liceum zawsze była trybuna. My z tymi flagami maszerowaliśmy przez całą Aleję Niepodległości i pod naszą szkołą kiwaliśmy do towarzyszy, sekretarzy. Tak to kiedyś wyglądało – to był przymus. Jak ktoś nie przychodził na pochód i nie miał jakiegoś sensownego wytłumaczenia, to był karany albo gdzieś tam miał coś zanotowane.
Swego czasu byłem woźnym Przychodni Miejskiej w Sopocie przy Alei Niepodległości. Kiedy mój ojczym zmarł, pojawiły się w rodzinie problemy finansowe. Mama załatwiła mi więc etat w przychodni – przychodziłem o 4:00 lub 5:00 rano, sprzątałem cały teren wokół przychodni, potem otwierałem budynek i gdy lekarze przychodzili do pracy, ja szedłem do szkoły. Po zajęciach znów wracałem do pracy. Udawało mi się pogodzić szkołę i pracę.
Pewnego raz przeżyłem horror. Zakochałem się w dziewczynie, która mieszkała niedaleko Szkoły nr 6. Ja byłem z Dolnego Sopotu, ona z Górnego. Pewnego dnia jej rodzice gdzieś wyjechali, a ja poszedłem do niej na spotkanie czy prywatkę. Gdy chciałem wyjść, nie mogłem opuścić budynku, ponieważ okrążyła go grupa nastolatków, która wiedziała, że jestem z Dolnego Sopotu. Mimo że mi się wtedy nie oberwało, to przeżyłem wielki strach. Górny Sopot bił się z Dolnym. Musiałem z tymi facetami się dogadać, żeby się pogodzić. Po wielu godzinach pertraktacji, umówili się ze mną w lesie, że jeżeli ja się jakoś im „nie odwdzięczę”, to zrobią mi krzywdę. Pamiętam, że następnego dnia wziąłem od rodziców pieniądze i z tymi chłopakami wszyscy się upiliśmy – skończyło się łagodnie.
Rozrywka
W tamtych czasach królował Klub Studencki Żak. Nawet jeszcze nie będąc na studiach, każdy z nas chciał się dostać do tego klubu. Tam się rodził w Polsce rock'n'roll. Wszystkie największe gwiazdy lat 60-tych i 70-tych pochodziły z Trójmiasta, a my byliśmy stolicą tego show-biznesu. Oczywiście jeździliśmy do Żaka: podrabiało się nawet legitymacje, żeby nas tam wpuścili czy żeby się zapisać do gdańskiego klubu DKF. Projekcje odbywały się w niedziele w (już nieistniejącym) kinie Polonia w Sopocie. Dostać się na te pokazy to był wielki „szpan”, zaszczyt. Ponieważ chodziliśmy tam jeszcze jako uczniowie szkoły średniej, musieliśmy dokonywać jakiś podstępów. Tam oglądało się filmy, które nie „leciały” normalnie w kinach. Dyskusyjny Klub Filmowy był naszym marzeniem! Później podobne rzeczy zaczęły dziać się w sopockim klubie „Ranczo” na Bitwy pod Płowcami, w Domu Studenckim i klubie studenckim, który nazywał się „Łajba”. To były takie miejsca, gdzie chodziło się na fajne koncerty i imprezy. Jednak największą legendą tamtych czasów, jeżeli chodzi o muzykę, to legenda sopockiego Non-Stopu. Wejście tam było często niemożliwe, a ponieważ byliśmy młodzi, to niechętnie nas tam wpuszczano. Klub był zawsze zapełniony. Mimo to udawało nam się tam wejść: albo przez płot, albo jakimś bocznym wejściem. Nie zawsze było nas stać na bilety. Ale wejście tam, to było wielkie przeżycie. Do dziś pamiętam te pierwsze koncerty Czerwonych Gitar czy zespołu Polanie oraz takich gwiazd, jak Blackout z Nalepą i Mirą Kubasińską czy Skaldowie, Niebiesko-Czarni, Czerwono-Czarni. To był boom polskiego rock'n'rolla, który zaczął się w Trójmieście. Non-Stop był kultowym miejscem: każda kapela marzyła, żeby tam wystąpić. Każdy, kto w Polsce kochał rock'n'rolla, marzył, żeby tam być. W krainę rock&rolla wprowadzał mnie wtedy nieżyjący już Sopocianin Andrzej Smereka: manager wielu gwiazd, m. in.: Maryli Rodowicz, Czerwonych Gitar czy Czesława Niemena. On też umożliwił mi pierwszą pracę sezonową w Operze Leśnej, podczas Międzynarodowego Festiwalu Piosenki w Sopocie, u boku kierownika tego obiektu: Jacka Dziergacza. Tak „zachorowałem” na sopocki festiwal.
Monciak kojarzę najbardziej ze Złotym Ulem, barem Ermitraż, restauracjami Pod Strzechą i Fantom, knajpą Riwiera, gdzie chodziło się na nocne imprezy i barem Alga. No i oczywiście z lodami Milano i delikatesami: to były pierwsze takie eleganckie delikatesy w Sopocie. Kojarzy mi się on także z miejscami, gdzie robiło się zakupy, z kinami Polonia i Bałtyk. To było dla nas centrum i kultury, i zakupów. Na Monciaku można było wszystko kupić: było tam bardzo dużo sklepów, m.in. pawilon spożywczy. Złoty Ul był legendą: miejscem, gdzie można było spotkać artystów, właściwie ludzi wszystkich nacji i zawodów. Były tam nawet ulubione miejsca miejscowych prostytutek, prawników czy biznesmenów - lewych, prawych czy ludzi z „czarnego świata”. Zawsze ktoś grał tam na fortepianie. Chodziło się tu na wagary. Złoty Ul był miejscem, gdzie pierwszy raz spotkałem się z członkami Czerwonych Gitar i innymi gwiazdami. Każda znana osobistość, która przyjeżdżał do Sopotu, chciała pójść do Złotego Ula, ponieważ była to jedyna taka kawiarnia „na poziomie”. Oczywiście był jeszcze Grand Hotel. Te dwa miejsca były najbardziej „szpanerskie”: każdy chciał po prostu w nich być, pokazać się – szczególnie w lecie, na tarasie Ula. Każdy stał i walczył o dobre miejsce, żeby inni widzieli, że siedzi na tarasie. Byli tacy ludzie, którzy siedzieli na tarasie tylko po to, żeby patrzeć jak dziewczyny spacerują po Monciaku albo przychodzili tam na podryw.
Niech się kula ziemska wali, Sopot miastem festiwali!
Sopot zawsze miał takie swoje postaci, które znała cała Polska. Gdy ktoś przyjeżdżał, to musiał mieć zdjęcie z Kanadą, Konfederatem czy z Parasolnikiem. Oni krążyli po Monciaku, każdy miał inny styl. Parasolnik rozbawiał ludzi swoim wyglądem: trochę klaunowskim, miał specyficzne buty, parasol, kapelusz i jakiś uniform, który powodował, że ludzie się za nim oglądali, zatrzymywali się i robili fotkę. Za to dostawał pieniądze. Zresztą był to facet, z którym można było porozmawiać. To była fajna, kolorowa postać i jest on legendą do dzisiaj, ma nawet swój pomnik. Nazywano go „parasolnikiem”, bo on rzeczywiście najpierw naprawiał parasole, a potem dopiero znalazł inny sposób na życie. To samo było z Kanadą, który grał z kolei postać, który przyjechała z Ameryki czy z Kanady: wszystkie dziewczyny mu wierzyły. Przesiadywał w kawiarniach i opowiadał dziewczynom o swoich podbojach świata. One to przyjmowały i stawiały mu drinki, a on czuł się jak taki król. Był swoistym celebrytą, który przemieszczał się od lokalu do lokalu i wszyscy go gościli i z nim rozmawiali. To samo, jeżeli chodzi o Konfederata. Był bardzo zwariowany, ale i niebezpieczny (zbierał broń, bagnety, niewybuchy, co groziło kalectwem i śmiercią). Ludzie go upijali i to było niestety trochę niebezpieczne. Natomiast potrafił on dosłownie wszystko: za 5 złotych pisał „w sekundę” wiersz. Potrafił opowiadać o pistoletach, bagnetach i broni. Chodził z flagą amerykańską po ulicy, przebierał się w różne stroje wojskowe. Pamiętam, że był często na jakiś czas zamykany w szpitalu psychiatrycznym, żeby za bardzo nie straszył turystów. Ja osobiście mam tylko jedno przeżycie związane z Peterem Konfederatem. Kiedyś kręciłem program o 30-leciu Sopockiego Festiwalu i jeździłem po całej Polsce, robiąc materiały z gwiazdami, z ludźmi, którzy ten festiwal tworzyli. Chciałem też nagrać materiały z Sopocianami, ich wypowiedzi o festiwalu. Któregoś dnia znalazłem się pod Molem i zobaczyłem Konfederata. Powiedziałem do niego: „Weź Peter powiedz coś o festiwalu”, a on odparł: „Wojtek, telewizja – za mną!”. Wzięliśmy kamerę, sprzęt i poszliśmy za nim spod Mola. Zaprowadził nas na wysokość (w tej chwilę już byłego) Domu Towarowego, gdzie miał na stoliku atrapę telewizora. Włożył do niego głowę i powiedział: „kręcić!”. Wypowiedział wtedy słowa, które do dziś cytuję: „Niech się kula ziemska wali, Sopot miastem festiwali!”. To były prorocze słowa! Rzeczywiście Sopot stał się miejscem festiwali na wszystkie tematy i na wszystkich obiektach. Sopot ma do tego celu nieprawdopodobną infrastrukturę. Zjechałem wiele festiwali na świecie i przez to pozbyłem się wszelkich kompleksów. Czy to w Cannes, czy w San Remo, Nashville, Miami i Bóg wie gdzie, żadne miasto na świecie, znane z wielkich festiwali, nie ma takiej infrastruktury, jaką ma Sopot! Od końca Mola do Opery Leśnej jest to jedna wielka atrakcja turystyczna. Mamy przepiękne korty tenisowe, Hipodrom, Operę Leśną, którą chwali cały świat, mamy kina, stadion SKLA, stadion rugby, piękną Marinę, luksusowe hotele, galerię sztuki, przystań żeglarską, obiekty konferencyjne. Teraz jest jeszcze Ergo Arenę, która spowodowała, że Sopot „żyje” cały rok. Kiedyś Sopot „żył” tylko dwa miesiące w roku, a dzięki tym obiektom i infrastrukturze w Sopocie przez cały rok organizuje się europejskie i światowe wydarzenia.
Monachium
Kiedy poszedłem na Uniwersytet Gdański, zasiliłem szeregi AZSu, nadal grając w koszykówkę. Poprzez zaangażowanie się w akademickim klubie w działalność społeczną, zacząłem interesować się także promocją sportu. Zostałem wiceprezesem AZSu UG i robiłem wszystko, żeby promować wśród studentów sport i wszystko co się z nim związało. Myślę, że mój pierwszy życiowy sukces, to wydarzenie z pamiętnego 1972 roku. W nagrodę za swoje dokonania na rzecz sportu na uczelni, zostałem wytypowany przez AZS na działacza na Olimpiadzie w Monachium. W tamtych czasach, być na takim światowym wydarzaniu, to było wielkie przeżycie. Jednocześnie jako działacze z Polski, byliśmy świetną drużyną: podczas Olimpiady, w turnieju działaczy sportowych w koszykówkę zdobyliśmy złoty medal. To oczywiście była dodatkowa, amatorska zabawa na czas pobytu w Monachium. Największym przeżyciem było to, gdy Polacy zdobyli złoty medal i mnie jedynemu udało się przeskoczyć przez mur ochronny i wskoczyć na boisko! Byłem jedynym człowiekiem, który przebiegł z piłkarzami całą bieżnię stadionu, świętując ich złoty medal. Moje zdjęcie z tej okazji obiegło cały świat, bo byłem tam po prostu wszędzie widoczny: to jest znakomita pamiątka. Powtórnie odwiedziłem w nagrodę Monachium w 1974 roku w towarzystwie grupy działaczy sportowych, podczas pamiętnych Mistrzostw Świata w piłce nożnej, gdzie wielkie sukcesy odnosili polscy piłkarze. To były niezapomniane chwile i wielka szkoła życia.
Pierwszy sopocki supermarket
Przyczyniłeś się do powstania jednego z największych miejsc zakupów w Sopocie. Dzięki mojej inicjatywie powstał supermarket Billa (obecnie Alma). Supermarket Billa powstał dzięki temu, że prowadziłem Festiwal Sopocki. Podczas jednego z Festiwali, jeden z jego sponsorów i równocześnie mój kolega George Rozencwajg z Wiednia, powiedział „Wojtek, będzie w Polsce stawiana sieć marketów Billa – zaczynamy w Warszawie. Nie mamy nikogo, kto by nam pomógł taki sklep postawić w Sopocie.”. Odpowiedziałem: „Daj spokój, ja się na tym nie znam.”, a on odparł: „Ty się nie musisz znać na stawianiu marketów. Ty jesteś publiczną osobą, która wszystkim tu otwiera drzwi. Przecież jak ty chcesz iść do prezydenta Sopotu, czy kogokolwiek coś załatwić, to pukasz i wchodzisz, nie musisz się prosić. Ty masz nam załatwić miejsce w Gdańsku, Sopocie, Gdyni: tam gdzie ci pokażemy. I weźmiesz za to pieniądze, jeśli doprowadzisz do tego, że tu powstanie taki sklep.”. Za ich namową poszedłem do Urzędu Miasta. Wtedy był taki problem, że miejsce po dawnym targowisku przejęli Norwedzy. Zamknęli to, ogrodzili i przez kilka lat nic się nie działo. Pokazali piękną makietę, mówili, że powstanie piękne centrum handlowe i nic nie zrobili. Była nawet zawierucha w mieście – ludzie się wkurzyli, chcieli, żeby coś z tym zrobić. Poszedłem do Urzędu i powiedziałem, że mam firmę, która postawi tam supermarket. Norwedzy zostali pogonieni. Już po kilku rozmowach doprowadziłem do podpisania kontraktu i od tego momentu w tempie ekspresowym zaczęły się prace. Obiekt powstał w sześć miesięcy, w tym same uzgodnienia i zgodę na budowę załatwiliśmy w dwa miesiące, negocjując z ówczesnym V-ce Prezydentem Jackiem Karnowskim. Generalnym wykonawcą za moją namową został sopocianin, mój kolega szkolny i przyjaciel Adam Lipczyński. Dla ludzi to było niesamowite, że można w sześć miesięcy postawić taki obiekt. To był największy obiekt tego typu w Sopocie. Cała historia miała miejsce około 1996-97 roku. Pamiętam anegdotę związaną z jego budowaniem. Kiedy podjąłem się organizacji tego obiektu, pojechałem do Wiednia i przedstawiłem propozycję powstania. Oni powiedzieli: „Ok. Tylko teraz zrobimy badania marketingowe itp.”. Ja im przedstawiłem trzy propozycje lokalizacji: jedną w Sopocie, jedną w Gdyni i jedną w Gdańsku. Po jakimś czasie przyleciał właściciel z Austrii z całą ekipą i powiedział: „Sorry Wojtek, ale badania marketingowe pokazały, że Sopot się nie nadaje, bo tu są dwa miesiące życia i śmierć. My tu interesu nie zrobimy. Najpierw załatw Gdańsk, potem załatw Gdynię i od tego zaczynamy.”. Dla mnie był to cios w plecy, nie chciałem dać za wygraną. Wziąłem ich do Błękitnego Pudla. Był to już sezon i na Monciaku spacerowała masa ludzi. Pamiętam jak dziś, że jedliśmy wątróbki i pierogi, suto zakrapianie. Powiedziałem im: „Ludzie zobaczcie co tu się dzieje, jakie to miasto. Chodźcie, zobaczcie jeszcze raz o miejsce. To miejsce tradycji, lat handlu, tu jest martwe. Ale tutaj przyjeżdżają ludzie nie tylko w sezonie na dwa miesiące: tu całe Trójmiasto na weekend przyjeżdża do tego miejsca i ten sklep będzie żył cały rok.”. Po tym wszystkim poszliśmy do góry, cały czas w tłumie – dla nich to był szok. Poszliśmy na miejsce, w którym miał powstać supermarket. Opowiedziałem im historię Sopotu i o tym wszystkim, co się dzieje wokoło. Obwiozłem ich po wszystkich, najbardziej atrakcyjnych miejscach. W pewnym momencie właściciel wyjął telefon i zadzwonił do Wiednia, mówiąc: „Pierwszą Billę stawiamy w Sopocie.”. Powstał wtedy największy sklep spożywczy z galerią handlową w Sopocie. Do dziś funkcjonuje, tylko zmienił właściciela.
Festiwalomania
Od lat 60-tych kręciłem się przy festiwalach sopockich jako widz i obserwator, a od 1970 roku już jako pracownik: najpierw sezonowy, techniczny, a potem pilot, tłumacz, impresario, szef reklamy, aż do momentu, gdy zostałem Prezydentem i współwłaścicielem festiwalu i jurorem. ”Etatowo” związałem się z festiwalem, przyjmując pracę szefa reklamy BART, kiedy dyrektorem był śp. Andrzej Cybulski, Był on wtedy legendarną wśród animatorów kultury postacią. To był 1975 rok. Do tej pracy protegowali mnie wtedy Mieczysław Rozmierski i Marek Łochwicki, obecny szef Video Studio. To były niezwykłe lata i praca 24 godziny na dobę. „Zachorowałem” na festiwal i w 1988 roku postanowiłem zostać jego właścicielem. Pomógł mi w tym sam Jerzy Gruza i podstęp, jaki musiałem wykonać, aby przekonać ówczesne władze, które chciały odwołać festiwal z powodu braku pieniędzy. Miałem wtedy z bratem bliźniakiem, Grzegorzem, pierwszą w tej branży prywatną firmę w Polsce: BUP Biuro Usług Promocyjnych. Postanowiliśmy zaryzykować i przejąć festiwal. Jednak władze bały się oddać go w prywatne ręce w obawie przed kompromitacją. Po wielu pertraktacjach władze Sopotu, łącznie z komitetem PZPR, zgodziły się na oddanie festiwalu, pod warunkiem okazania funduszy na jego organizację. Wtedy z pomocą przyszedł mój przyjaciel z ławy szkolnej, biznesmen Władysław Jaroszewicz. Przedstawiliśmy „fikcyjne” czeki, które złożyliśmy do depozytu w Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku. To było wielkie ryzyko z naszej strony, ale udało nam się sprywatyzować największy wtedy festiwal w Europie Wschodniej i odnieść sukces komercyjny w okresie tuż przed transformacją. Nasz festiwal miał największą ilość retransmisji w historii festiwali, bo zaangażowaliśmy do tego wybitnych fachowców z Wielkiej Brytanii: Gavina Taylora i Bena Challisa. Te kilka festiwali, które zorganizowaliśmy, były rozwinięte na cały Sopot i ogarnęły największe obiekty, od Mola do Opery Leśnej i Hipodromu. Imprezy towarzyszące odbywały się na terenie całego miasta: na ulicach, w kinach, restauracjach, hotelach, BWA, kościołach. W takim wymiarze festiwal nigdy później już nie zaistniał. W 1994 skończyła się moja przygoda z festiwalem, którego organizację miasto nagle i niespodziewanie przekazało TVP. Na festiwalach bywam do dzisiaj jako gość i obserwator.
Czas pracy etatowej i biznesowej
Mój pierwszy etat to praca w Przychodni Miejskiej, potem w BART, Wydawnictwie „Prasa ZSL”, UP International, ULA Ltd., BUP Biuro Usług Promocyjnych, Inter Asame, Bari Art., Fundacji Sopockie Korzenie, CEPR Centrum Edukacji i Promocji Regionu w Szymbarku, Pomorskiej TV. Pełniłem funkcje woźnego, referenta, kierownika, dziennikarza, wydawcy, impresaria, jurora, wykładowcy, dyrektora, prezesa, właściciela czy prezydenta festiwalu. W latach 1975-79 pracowałem w BART, potem w Wydawnictwie „Prasa ZSL” z oddziałem w Sopocie.
Od 1982 roku angażowałem się w biznes prywatny, organizując z bratem Grzegorzem i Wiesławem Śliwińskim pierwszą w Polsce firmę prywatną – agencję BUP, zajmującą się promocją gwiazd rocka, organizacją festiwali, koncertami, wydawnictwami, nagraniami, eksportem i importem wielu artystów. Bywaliśmy na największych festiwalach i targach na świecie, promując wielu polskich wykonawców. Zainwestowaliśmy w prywatyzację i skomercjalizowanie sopockiego festiwalu. Doprowadziliśmy do powstania popularnego klubu Non Stop przed wejściem na Molo (obecnie Dom Zdrojowy). To w Sopocie wyprodukowaliśmy Festiwal MMG (Muzyka Młodej Generacji) w Jarocinie, organizowaliśmy trasy koncertowe w kraju i zagranicą dla Kombi, TSA, Tiltu, Lady Pank, De Mono i wielu innych. Wyprodukowaliśmy oprawę promocyjną największych wydarzeń rockowych i festiwali w Polsce. Z naszą agencją współpracowali: Jacek Sylwin, Piotr Nagłowski, Grzegorz Kuczyński, Jacek Rzehak, Grzegorz Protasiuk.
Dwa lata (2002-2004 r.) poświęciłem na realizację projektu CEPR Centrum Edukacji i Promocji Regionu w Szymbarku (sam wymyśliłem tę nazwę), który wykonałem na zlecenie śp. Daniela Czapiewskiego. Obiekt ten stał się i jest do dzisiaj niezwykłą atrakcją turystyczną i dał mi wielką satysfakcję, że mogłem brać udział w jego powstaniu i komercyjnym sukcesie.
Od 2004 współtworzyłem wszystkie wydarzenia kulturalne w nowo powstałym obiekcie, jakim jest Gdańskie Centrum Handlowe Manhattan. Dzięki moim pomysłom centrum w dużym stopniu związało się z życiem kulturalnym Trójmiasta. Organizowałem w nim festiwale, koncerty, spektakle teatralne, konferencje prasowe, wystawy, wernisaże, spotkania autorskie, imprezy komercyjne i charytatywne.
W 2009 roku założyłem w Sopocie Fundację Sopockie Korzenie, która ma na celu ocalenie od zapomnienia wszystkiego, co wydarzyło się w Sopocie: od festiwali jazzowych w 1956 roku, przez pierwsze koncerty rockowe w 1959 roku, Festiwale Sopockie od 1961 roku, wydarzenia na bazie kultowego Non Stopu, Musicoramy, Teatru Letniego, Mola, Opery leśnej. Fundacja zgromadziła obszerne archiwum różnego typu wydawnictw, bibliotekę, zbiory pamiątek, sprzętu, nagrań audio, video, cd, dvd, płyt winylowych. Z dorobku Fundacji korzystają szkoły, uczelnie, media, domy kultury, muzea, animatorzy kultury w całej Polsce, a także organizacje polonijne zagranicą. Z naszej inicjatywy uhonorowano wielu wybitnych artystów, muzyków i animatorów kultury, takich jak: Seweryn Krajewski, Henryk Zomerski, Jerzy Skrzypczyk, Jerzy Kosela, Sławomir Łosowski, Krzysztof Klenczon, Marek Karewicz, Franciszek Walicki, Wiesław Bernolak, Zbigniew Bernolak, Roman Stinzing, Benek Dornowski. Jako Fundacja, rokrocznie organizujemy wiele wydarzeń, m.in. Ogólnopolski Konkurs Wspomnień Miłośników Rock&rolla, na który spływają prace nie tylko z kraju, ale z całego świata, od mieszkających poza granicami Polski artystów i fanów rocka.
Opowieści rodzinne
Moja mama, Irena Wieloszewska z domu Turek, pochodziła z Borysławia. Mój ojciec, Roman, pochodził z Warszawy. Poznałem go mając 7-8 lat. Wychowywał mnie Ojczym - Innocenty Wieloszewski, który był lekarzem ginekologiem . Mama była lekarzem dentystą. Oboje pracowali w sopockich szpitalach i przychodniach. Moim rodzeństwem były siostry Bożena i Magda, brat-bliźniak Grzegorz i Antoni Wieloszewski, syn z drugiego małżeństwa mamy. Byliśmy rozrzuceni po kraju „po rodzinie”, bo mama sama nie dawała sobie rady. Tylko ja od urodzenia wychowywałem się w Sopocie. Siostra wychowywała się u babci w Warszawie, Grzegorz u babci w Krośnie, a Antoni u babci w Radomiu.
Mama była lekarzem i mocno zaangażowała się społecznie. Była też pracoholikiem. Niezależnie od pracy w szpitalu i przychodni, prowadziła prywatny gabinet dentystyczny w domu wspólnie z doktorem Adamem Depą, protetykiem. Ojciec Roman był w latach 1945-49 naczelnikiem Wydziału Ogólnego przy Prezydencie Miasta Sopotu i w 1950 r. wyjechał na stałe do Poznania.
Ojczym, który pojawił się w moim życiu w 1953 roku, podobnie jak mama pracował w przychodniach i szpitalu, a także miał w domu swój prywatny gabinet ginekologiczny. Rodzice prowadzili dom otwarty. Mieli wielu przyjaciół na różnych szczeblach. W pewnym momencie mama została naczelnikiem Wydziału Zdrowia w Urzędzie Miejskim i dalej praktykowała w gabinecie prywatnym w domu. W 1955 roku, w wieku dziesięciu lat, moja siostra Bożena zmarła nagle na zapalenia opon mózgowych.
Mój brat bliźniak Grzegorz przyjechał na stałe do Sopotu w 1964 roku i już razem, choć do różnych klas, chodziliśmy do II LO w Sopocie.
Ojczym zmarł nagle, przedwcześnie, w 1969 roku – to spowodowało całkowitą zmianę naszego trybu życia. Starałem się usamodzielnić i angażować w wiele prac: chciałem zarabiać na swoje konto i pomagać finansowo mamie.
Mój najmłodszy brat, Antoni Wieloszewski, miał po ojcu zainteresowania artystyczne i prowadził z kolegą - Jurkiem Witkiem - własną agencję reklamową specjalizując się w drukach. Mieli własną pracownię fotograficzną i drukarnię. Antoni zmarł nagle w 1986 roku.
Kiedy chodziłem do szkoły, równocześnie dorabiałem sobie jako woźny w Przychodni Miejskiej w Sopocie. Pierwszy poważny etat uzyskałem w Bałtyckiej Agencji Artystycznej BART w Sopocie, gdzie poznałem swoją pierwszą żonę – Hannę Witucką z którą mam wspaniałą córkę Annę (ur. w 1980 roku, obecnie mieszka na stałe w Londynie).
Z ojcem, Romanem Korzeniewskim, utrzymywałem stały kontakt, wielokrotnie współpracowaliśmy, pomagałem także ojcu przy organizacji Międzynarodowych Targów Poznańskich, na których stoiska miały firmy reprezentujące głównie polską branżę medycznej. Był wybitnym fachowcem, zajmującym się zaopatrywaniem polskich szpitali w aparaturę medyczną światowej klasy. W pewnym okresie życia, pod koniec lat 90-tych, pracowałem dla niego etatowo przez cztery lata, zajmując się sprzedażą sprzętu medycznego szpitalom z terenów polski północnej.
Mama, Irena Wieloszewska, zmarła po ciężkiej chorobie w 2005 roku w Sopocie, a ojciec zmarł
również po ciężkiej chorobie w 2006 roku w Poznaniu.
Moją drugą żoną (od 1999 roku) jest Dorota Korzeniewska z którą mamy również wspaniałą córkę Monikę (ur. 1999). Mieszkamy obecnie w Gdańsku Wrzeszczu.
Moja siostra po kilku nieudanych związkach mieszka samotnie w Warszawie, gdzie wychowywała się u śp. babci Heleny Korzeniewskiej, mamy mojego taty.
Mój brat-bliźniak z którym prowadziłem przez kilkanaście lat wspólny interes związany z Biurem Usług Promocyjnych i organizacja festiwali, mieszka od lat zagranicą. Jego pierwszą żoną była Ewa Górecka z Gdyni z którą ma syna Michała. Od wielu lat jego drugą żoną jest Liliana Korzeniewska – sopocianka, która pracowała razem z nami w biurze BUP. Brat był zasłużonym działaczem Solidarności i kombatantem, rannym podczas sierpniowych strajków w 1980 roku, aresztowanym za działania na rzecz Solidarności. Ukończył Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego w Sopocie. Utrzymujemy stały kontakt i odwiedzamy się.
Ponadto miałem dwie siostry: Ewę i Iwonę, z drugiego małżeństwa ojca. Ewa już nie żyje, a Iwona, wraz z mężem, mieszka dalej w Poznaniu. Mam jeszcze jednego brat z trzeciego małżeństwa taty z Henryką Korzeniewską - Robert Korzeniewski jest producentem muzycznym, a jego żoną jest znana aktorka i piosenkarka Monika Jarosińska-Korzeniewska. Mieszkają i pracują w Warszawie. Utrzymujemy stały kontakt i spotykamy się.