Kategorie haseł

sztuka
(13)

 

MÓJ SOPOCKI POCZĄTEK

 

Przybyłem do Sopotu ok. połowy września 1953 roku. Czekały na mnie studia w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych na wydziale Architektury Wnętrz. Zamieszkałem w domu akademickim o pięknej sopockiej nazwie Mewa, przy ul. Pułaskiego 18/20 w centrum miasta. Jeżeli 1953 rok można uznać za mój tu początek, to przed dwoma laty minęło 60 lat.

Oszołomienie Sopotem chłopaka z prowincji było zrozumiałe. Wprawdzie maturę uzyskałem w I Państwowym Liceum Ogólnokształcącym w Bydgoszczy, ale rodzice mieszkali w pobliskiej sporej wiosce Wtelno – tam pochowany jest mój Tato, kierownik miejscowej szkoły; w pobliżu jest monumentalny prosty nagrobek Leona Wyczółkowskiego, któremu społeczeństwo ofiarowało siedzibę w starym dworku w sąsiednim Gościeradzu z tajemniczym, gęsto zarośniętym parkiem, upamiętnionym w grafikach malarza.

A więc skoro znalazłem się tu trochę przed 1 października, to poświęciłem wolny czas na poznanie mojego nowego miejsca zamieszkania. Zachwyciłem się okazałym budynkiem z wysoką wieżą, z której co chwila wydobywał się tajemniczy dym. Dowiedziałem się, że właściwą nazwą tej budowli jest Zakład Kąpieli Cieplnych. Obecnie nazywana jest Zakładem Balneologicznym – czy nie ładniej brzmi to pierwsze? Wydobywający się dym znalazł wytłumaczenie. Wszedłem przez piękny portal do pięknego westybulu, w którym napis na kasie zachęcał do skorzystania z kąpieli za jedyne 5 zł. Na parterze właśnie dojrzałem otwarte drzwi do łazienki. Ale cóż to była za łazienka – piękne kafelki, obszerna wanna z dużą ilością  złotych kranów, woda wypływająca z różnych części wanny, duże lustro w pięknej oprawie, kilka ręczników – no cudo. Zamknąłem drzwi na klucz. Z różnych zaworów wypływała to ciepła, to gorąca, to zimna woda o różnym natężeniu. Nie bardzo wiedziałem, po co to wszystko, no ale widocznie tak musiało być. Zanurzyłem się z przyjemnością w ciepłej wodzie. W pewnej chwili usłyszałem jakiś niepokój za drzwiami – dwie kobiety zaczęły głośno dociekać, skąd się wziął ktoś w łazience. Zaczęły szarpać klamką. Zaniepokojony, że zaraz wtargną do środka, zacząłem się szybko wycierać i po chwili wpadły do łazienki z wrzaskiem – „jakim prawem, kto tu obywatela wpuścił, skandal, wychodzić!”. Okazało się, że mój bilet za 5 zł pozwalał na kąpiel na piętrze dla zwykłych obywateli, a dół był dla gości specjalnych (wtedy urzędowe słowo „obywatel” było powszechnie używane).

Jakiś czas później miałem następną przygodę. Pewnym popołudniem postanowiłem sobie porysować pejzaż nadmorski na plaży południowej. Usadowiłem się wygodnie na wydmie. Piasek już był wybronowany przez odpowiednie służby po to, aby rano stwierdzić, czy w nocy ktoś przypadkiem nie wybrał wolności w kraju zamorskim. W pewnym momencie zza domku strażniczego wyskoczyło trzech wojaków z karabinami skierowanymi w moim kierunku.

„Ręce do góry, co wy tu robicie?”

„Rysuję”.

„Co rysujecie?”

„Pejzaż”.

„Co to jest pejzaż?”

„Plaża, wydmy, morze”.

„Obywatel się ustawi na chodniku, idziemy na komendę”.

Jeden z przodu, dwóch z tyłu z karabinami wymierzonymi we mnie zaprowadzili mnie przez cały dolny Sopot do dowództwa straży przybrzeżnej w północnej części miasta. Stałem się bardzo podejrzany, bo nie miałem przy sobie żadnego dowodu osobistego ani legitymacji. Po objaśnieniu ważnemu oficerowi mojej sytuacji zamknięto mnie w pustym pomieszczeniu i kazano czekać. Długo tam siedziałem i po dwóch godzinach zjawił się ów oficer. Widocznie sprawdzono telefonicznie, że nie kłamię, i zwolniono.

„No bo wiecie, obywatelu, wróg tylko czeka na takich jak wy, musimy czuwać!”

 

UL. OBROŃCÓW WESTERPLATTE 24

 

Inauguracja mojego pierwszego roku akademickiego rozpoczęła się w pięknym pałacyku przy ul. Obrońców Westerplatte 24. Prorektor Adam Haupt stał na progu i każdego wchodzącego srogim spojrzeniem lustrował. Nie miał dużo pracy, bo było nas na trzech wydziałach Malarstwa, Rzeźby i Architektury Wnętrz raptem ok. 40.

Willa zamożnego przedsiębiorcy z Gdańska Bergera, a właściwie neorenesansowy pałacyk, jest zbudowana przez ucznia berlińskiej tzw. Schinkelschule i nawiązuje do motywów antycznych – trójkątny tympanon nad centrum, nisze z alegorycznymi postaciami muz: Kaliope – poezji epickiej, z drugiej strony Erato – poezji miłosnej, o czym świadczą trzymane atrybuty – lira i księga. W elewacji wschodniej dawniej był piękny portyk czterokolumnowy, obecnie zabudowany szkłem, a od północy – oranżeria.

To w tym pałacyku rodziła się znana tzw. szkoła sopocka. Tu mieściła się cała administracja Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznej – rektorat, dziekanaty, spora sala, w której prof. Otto prowadził genialne wykłady z geometrii wykreślnej – rysował okrąg sprawniej od ręki niż za pomocą cyrkla – a także odbywały się wszystkie wykłady teoretyczne.

Ulica Obrońców Westerplatte była wtedy jedynym takim miejscem w Polsce. To tutaj mieszkali najwybitniejsi profesorowie – artyści, którzy schodzili się do pałacyku. W czasie rozmów i ostrych sporów tworzyły się podstawy szkoły sopockiej, głównie w malarstwie. Vis á vis mieszkali profesorostwo Studniccy, Żuławscy, Wnukowie, rektor prof. Stanisław Teisseyre z piękną żoną, malarką Teresą Pągowską. Na początku ulicy mieszkał prof. Horno-Popławski – wybitny rzeźbiarz, w dalszym ciągu ulicy profesorowie Adam Smolana i architekt Adam Haupt.

To znakomite towarzystwo realizowało swój program na dole, w pawilonach zbudowanych na gruzach spalonego przedwojennego Kurhausu. Tam były pracownie malarskie i rysunkowe. W jedynym ocalałym budynku, tzw. okrąglaku, miałem zajęcia na pierwszym roku z rysunku pod opieką prof. Kasprowicza – jego asystentem był prof. Władysław Jackiewicz.

Uczniami byli m.in. studenci mieszkający w słynnej Mewie przy ul. Pułaskiego. Jest to budynek historyczny. Zbudowany został w 1874 roku i nadano mu nazwę Pensjonat Sedan, na cześć zwycięstwa Bismarcka (a właściwie jego feldmarszałka von Moltke) z 1870 roku,– ich imiona nosiły sąsiednie ulice.

Wracam na ul. Westerplatte. Ile razy w późniejszych latach przechodziłem celowo z ciekawości obok Willi Bergera, z żalem obserwowałem coraz gorszy stan tego pięknego zabytku. Nasza uczelnia od 1954 roku miała nową siedzibę w odrestaurowanej Zbrojowni w Gdańsku. Od tego czasu willa stała się trochę bezpańska – nie miała opiekuna, choć mieszkali tam dwaj profesorowie. Obecnie parter jest w dramatycznym stanie. W 2014 roku Muzeum Sopotu organizowało comiesięczne spotkania we wnętrzach willi. Mówiło się o historii zabytku, jego wyjątkowych walorach architektonicznych, o dawnych mieszkańcach, o szkole sopockiej, o współczesnym stanie willi. Jako jedyny w tym gronie student sprzed 60 lat, uczestnik życia uczelni w ostatnim roku jej działalności w tym miejscu, miałem okazję dorzucić osobiste wrażenia z tamtych lat.

 

MEWA

 

Wspominałem o historii powstania domu akademickiego Mewa jako Pensjonatu Sedan w 1874 roku. Mieszkałem w nim prawie 6 lat. Był to czas niezwykle interesujący dla mnie osobiście, ale przede wszystkim dla ruchu studenckiego na Wybrzeżu, a także w głównych ośrodkach akademickich w kraju. Na drugim piętrze po lewej stronie w małym pokoiku z ukośnym sufitem mieszkałem z kolegami z roku – Heniem i Romkiem. W takim samym pokoiku prawie obok mieszkał Jacek Fedorowicz z Włodkiem Łajmingiem. To tam powstał pomysł znanego teatrzyku pod nazwą Bim-Bom. Dołączył do nich Wowo Bielicki, który z Jackiem i Jurkiem Afanasjewem byli głównymi autorami tekstów. W tym czasie przenieśli się do Sopotu po studiach teatralnych w Krakowie Zbyszek Cybulski i Bogumił Kobiela. To oni stali się opiekunami aktorskimi studentów występujących w teatrzyku. Pierwszy program miał nazwę Ahaaa.

W Mewie narodził się też inny unikalny teatr – teatrzyk rąk Co To. Jego twórcą był rzeźbiarz Romek Frejer. Z czasem powstały również mutacje Bim-Bomu – To Tu i Cyrk Rodziny Afanasjew. A więc życie studenckie było bardzo urozmaicone, co, zważywszy na szarość PRL-u tych lat, było czymś wyjątkowym.

Ja, za namową przyjaciela z pokoiku, Henia, wstąpiłem do najlepszego akademickiego chóru w Polsce – Chóru Akademii Medycznej, w którym śpiewali studenci z wszystkich uczelni gdańskich. Chór był zapraszany na różne festiwale europejskie, m.in. dwa razy do Turynu; dzięki wygranej dwukrotnie zwiedziliśmy wspaniałe historyczne miasta z Rzymem, Florencją i Wenecja na czele i, za każdym wyjazdem „po drodze”, Wiedeń. Dla studentów architektury zwłaszcza była to niebywała okazja, zważywszy na czas w historii Polski – lata 50. i 60., kiedy mało kto w ogóle miał możliwość wyjazdu na Zachód.

 

MOJE „URZĘDOWANIE” W SOPOCIE

 

W 1975 roku spotkał się ze mną prezes naszego Związku Polskich Artystów Plastyków i poprosił o objęcie stanowiska sopockiego plastyka miejskiego przy Prezydencie Miasta. Nie miałem ochoty na pracę związaną z etatem, chciałem korzystać z przywileju wolnego zawodu, który nam, absolwentom uczelni artystycznej przysługiwał. Po rozmowie z Prezydentem Sopotu na pytanie o program powiedziałem, że będę kładł nacisk na estetykę miasta, podkreślanie urody kamienic, pierzei ulic, placów. A więc remonty domów, kamienic, podkreślanie piękna detalu architektonicznego, portali i nadproży drzwiowych, obramowań okien, balustrad balkonów, gzymsów, attyk, wieżyczek tak popularnych w Sopocie – jednym słowem pięknego charakteru sopockiej secesji. Niestety do tego czasu starano się raczej „unowocześniać” miasto przez likwidację wszelkich elementów zdobniczych – pozbawiono kamienice ich naturalnej urody. Dotyczy to również wnętrz pięknych klatek schodowych. W tych działaniach naturalna była potrzeba współpracy z Architektem Miejskim i Pracownią Architektoniczną. Nie bardzo wierzyłem, że moje słowne deklaracje spotkają się z aprobatą Prezydenta, tym bardziej, gdy stwierdziłem, że wpłynęło wiele podań o pracę na tym stanowisku z gotowymi wielostronicowymi opracowaniami programowymi, dotyczącymi zwłaszcza tzw. politycznej propagandy wizualnej – straszne zestawienie słów, ale takie w owym czasie były wymagania. A więc jedno z opracowań dzieliło Sopot na 7 okręgów, w każdym przewidywało odpowiedni zestaw haseł politycznych, a na Domu Towarowym – duży migający neon o odpowiedniej treści. No więc jakie ja tu miałem szanse? Szczerze liczyłem na odrzucenie mojej propozycji. Nieostały odrzucone – nawet Komitet Miejski PZPR przyjął moje propozycje i tak niespodziewanie zostałem plastykiem miejskim.

Po dwóch latach, zgodnie z pierwotnym zamiarem, zakończyłem swoją sopocką działalność.