Pochodzę z Kresów Wschodnich. Tam przyjechaliśmy transportem, jechaliśmy przez miesiąc w bydlęcych wagonach i zakotwiczyliśmy się w Szubinie, koło Bydgoszczy. Mieszkaliśmy tam około roku. W 1946 roku przyjechaliśmy do Sopotu. Ojciec dostał tu pracę. Pojechał na przód sam. Później ściągnął nas tutaj.
Mieszkaliśmy przy ulicy Wejherowskiej 3, koło szkoły, już tego domu niema, wcześniej była tam willa. To była willa piętrowa. Przy Szkole Podstawowej nr 3. Przedwojenny domek z cegły. Jak przyjechaliśmy to nie było kanalizacji. Potem przeprowadziliśmy się na Kraszewskiego. W domu na ul. Kraszewskiego było 8 rodzin. Mieszkał tu Pan Kostuch, Państwo Pająkowie, Pani Rondudowa, Paweł Trojanowski, Państwo Wędzik na parterze, Pani Pękalowa, nad nami Pani Zephow, a nad Panią Rondudową Halczak oraz Pani Franczak. Relacje z sąsiadami były wspaniałe. Pomagali sobie wszyscy nawzajem. Szczególnie dobrze wspominam pana Kostucha. Później z rodziną przeniósł się do centrum.
Na naszej ulicy, Kraszewskiego, były dwie latarnie, jedna była pod nr 7, druga pod naszym domem.
Ojciec, Jan, był budowlańcem. Między innymi budował pawilon, później pracował w Gdańsku. A przed pójściem na emeryturę pracował przy renowacji Dworu Artusa. Mama, Stefania, zajmowała się domem. Brat, Stanisław, jest ode mnie starszy o 9 lat.
Rodzice zabrali większość rzeczy domowych z Kresów. Przywieźli jedną szafę, łóżka, stół.
W Sopocie po wojnie działał Duński Czerwony Krzyż, między innymi organizowali szczepienia.
Obowiązywała też strefa nadgraniczna, w lesie były oznakowane tablice. Przy strefie nadgranicznej znajdowaliśmy razem z kolegami kości ludzkie z czasów wojny. Chodziliśmy również na Grodzisko. Razem z moim najbliższym kolegą, w dniu 20 maja w 1946 roku, wyryliśmy na drzewie swoje inicjały i staraliśmy się co roku w tym dniu odwiedzać to grodzisko. Trwało to blisko 50 lat. Napis przetrwał 50 lat. Nie zawsze nam się udawało tam być. Razem z kolegą zajmowaliśmy się też sportem, później chodziłem do szkoły sportowej. W 1948 i 1949 można było kajak wypożyczyć i pływać. Pamiętam też Międzynarodowe Targi Gdańskie przy molo. Mój ojciec zatrudniony był tam przy budowie, więc często tam chodziłem, zwłaszcza do punktów ze znaczkami, byłem młodym kolekcjonerem.
Tuż po wojnie jak przyjechaliśmy, nie było autobusów, nie kursowały. Tylko ciężarowe samochody, kryte płachtą, z tyłu była drabinka metalowa z jedną poręczą i tak się wchodziło. Później był jeden piętrowy autobus. Były też dwa autobusy z kierowcą osobno. Jeden nazywał się Berolina, ale nazwy drugiego już nie pamiętam.
Organizowane wyścigi motocyklowe. Start był przed Grand Hotelem, później Rokossowskiego do góry, podjazd Józefa Stalina, koło Sępiej i na dół ulicą Powstańców Warszawy. Pamiętam nazwisko zwycięzcy – Mieloch., ale imienia już nie pamiętam. Były też motocykle z koszami. Myśmy zawsze się tu usadawiali, gdzie teraz jest pomnik parasolnika. Pamiętam chłopców sprzedających papierosy, i gumy do żucia na Monte Cassino, na rogu Bieruta i Rokossowskiego.
Pierwszy sklep był na ulicy Malczewskiego,. przy cmentarzu. To był prywatny sklep. Często tam chodziłem po mleko. A po większe zakupy chodziło się do centrum Sopotu. Tak samo jak do piekarni, obok Domu Towarowego. Tu blisko nie było innej piekarni.
Największe wrażenie na mnie zrobiło molo. Było niebywałe. Pomost wychodzący z morza.
Jednak w ogóle nie pamiętam kiedy pierwszy raz zobaczyłem morze. Nie pamiętam tej chwili. Pewnie w dniu, w którym tu przyjechałem.
W tych czasach plaża była ogrodzona siatką. Kiedyś szedłem z rodzicami na spacer na molo. Rodzice poszli do domu, a ja zszedłem na plażę. Nagle dwóch wopistów z automatami zatrzymało mnie i poprosiło o dokumenty. Chodziłem do ogólniaka wtedy. Pokazałem legitymacje szkolne, a oni kazali mi iść za nimi. Prowadzili mnie aż do Jelitkowa, tam sprawdził mnie oficer. Tam oficer sprawdził mnie i zapytał czemu chodzę tam, gdzie nie wolno. Cały dzień trzymali mnie na dworze. Jak już się ściemniło, to dwóch żołnierzy wzięło mnie i zaprowadziło mnie na milicję na ulicą Józefa Stalina. Prowadzili mnie przez ulicę Bohaterów Monte Cassino, wtedy Rokossowskiego, pod bronią.
Pasjonowałem się fotografią. Brat był zabrany do wojska jeszcze z tych kresów wschodnich, na których mieszkaliśmy. Przeszedł szlak, doszedł aż pod Berlin, no i tam zdobył aparat fotograficzny. Jeszcze taki stary, otwierany, robił zdjęcia 6 x 9 cm. No i nauczył mnie robić zdjęcia. Co więcej, sam je wywoływał, później robiliśmy to już razem. Kupowaliśmy odczynniki chemiczne w sklepie na Monte Cassino, utrwalacz, wywoływacz, i robiliśmy sami zdjęcia.
Jako dziecko oczywiście miałem jakieś obowiązki. Pomagałem rodzicom narąbać drzewa, napalić w piecu. Robiłem zakupy. Pamiętam jak z mamą poszliśmy do miasta kupić ziemniaki. Nieśliśmy je razem w jednej siatce, przeszliśmy aleją Józefa Stalina, przyjechał samochód, mama chciała przejść, a ja się cofnąłem i wszystkie ziemniaki wyleciały na ulicę.
Jeszcze wrócę do Międzynarodowych Targach Gdańskich. Więc tam, od strony Grand Hotelu, była sala kinowa. Często tam chodziłem, bo wyświetlane były kreskówki Disney’a np. Myszka Mickey, Pluto itd.
W niedzielę chodziliśmy do kościoła na Malczewskiego. Później czasem chodziliśmy na spacer, przez lasek koło Grodziska. Była tu ścieżka wychodząca na miasto od ulicy Bieruta.