Kategorie haseł

Przeżyłam II wojnę światową w Sopocie.

 

Nazywam się Elżbieta Wiatrak, z domu Szlomska, urodzona 21.12.1927 roku w Gdańsku Oliwie. Wychowywałam się w mieszanej rodzinie. Ojciec mój pochodził z Prus Wschodnich, z miejscowości Mehlsack (Pieniężno), matka z Sępólna Kraińskiego. Rodzice poznali się w chórze kościelnym w katedrze oliwskiej. Po przeprowadzce do Sopot chodziłam do ochronki na ulicy Parkowej, później do podstawowej szkoły senackiej z obowiązkowym językiem polskim (aż do piątej klasy). Należałam do harcerstwa, do KSM (Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży), brałam udział w spotkaniach i występach świetlicowych w Domu Polskim przy ulicy Chopina (Eisenhardstrasse) oraz w świetlicy przy ulicy Haffnera 52 (Wilhelmstrasse). W domu tym mieszkali państwo Janina i Michał Urbankowie (pan profesor był znakomitym polonistą, a pani Janina udzielała się w krzewieniu polskości). W 1937 roku byłam przyjęta do tak zwanej wczesnej komunii św. w kaplicy w domu kolejowym przy alei Niepodległości. Kaplicę prowadził duszpasterz Polonii ks. Władysław Szymański i on też udzielił mi tego sakramentu. Rok później, w 1938 roku, przystąpiłam do normalnej komunii św., w kościele Gwiazdy Morza. Kościół ten był jedynym katolickim kościołem, ale polskie nabożeństwa mogły się tam odbywać w niedzielę dwa razy w miesiącu.

W 1939 roku w kwietniu zdałam egzamin do średniej szkoły przy Bramie Oliwskiej w Gdańsku (budynek Dyrekcji Kolejowej). Po wybuchu wojny w tymże roku musiałam się dalej uczyć w niemieckiej szkole (Steinflieser Schule w Kamiennym Potoku). Rodzice mieli obywatelstwo gdańskie, z tej racji mogliśmy zostać w Sopocie – zgodnie z zarządzeniem Hitlera „obywatele gdańscy są automatycznie obywatelami Rzeszy”. Mieszkaliśmy przy ulicy Helskiej 18 (Wegnerstrasse), skąd po wybuchu wojny zostaliśmy wyrzuceni na ulicę Kraszewskiego 7 (Brombeertalweg). Powód – moja matka była Polką, a ja chodziłam do polskiej szkoły. Mama należała do Związku Polaków, do Ligi Kobiet, brała czynny udział w zebraniach. Jako członkini Akcji Katolickiej zbierała składki na budowę polskiego kościoła. Moja siostra i ja chodziłyśmy po domach i pomagałyśmy jej. Ojciec mój za karę musiał stawiać się na policji rano i wieczorem przez rok; mnie zaś rektor szkoły za karę cofnął o dwie klasy. Byłam więc razem w jednej klasie z moją o dwa lata młodszą siostrą Magdaleną, która przed wojną chodziła tylko do niemieckiej szkoły.

Po ukończeniu szkoły podstawowej (po szóstej klasie) musiałam odbyć roczną obowiązkową pracę (Pflichtjahr). Pracowałam w gospodarstwie domowym u Niemki, której należała się pomoc, ponieważ miała czworo dzieci, a jej mąż był w wojsku. Raz w tygodniu uczęszczałam do szkoły zawodowej. Po roku tej służby zdałam egzamin do dwuletniej szkoły handlowej w Gdańsku, gdzie uczyłam się biurowości, korespondencji, stenografii, a przede wszystkim pisania na maszynie. Umiejętność tę wykorzystałam w 1945 roku, czyli z końcem wojny.

23 marca 1945 roku do Sopotu wkroczyli Rosjanie: rozpoczęły się kradzieże, gwałty, rozstrzeliwania. Uratowałam mojego ojca dwukrotnie, bo krzyczałam po polsku „nie wolno strzelać”. Co mnie osobiście spotkało, opowiem osobno. W miarę jak życie zaczęło się powoli normować, znalazłam pracę w Polskim Czerwonym Krzyżu. Pisanie na maszynie bardzo się przydało. Ze względu na powszechne problemy z żywnością wynagrodzenie było wypłacane w naturze, czyli w jedzeniu. W 1946 roku powstała Wyższa Szkoła Handlu Morskiego w Sopocie, gdzie podjęłam pracę w sekretariacie. Jednocześnie uczyłam się w Gimnazjum im. Marii Curie-Skłodowskiej (podczas lekcji popołudniowych), które ukończyłam maturą.

Ojciec mój, nie znając języka polskiego, czuł się niepotrzebny i zapadł na depresję, która – mimo leczenia – skończyła się jego śmiercią w 1952 roku. Mama starała się o lepsze mieszkanie u ówczesnych władz (też wywodzących się z byłej Polonii), gdzie usłyszała, że jako żonie Niemca nic jej się nie należy. Mieszkanie na ulicy Kraszewskiego było małe, wilgotne i ciemne (pokój z kuchnią, ubikacja na dworze).

Na uczelni – WSHM – pracowałam cztery lata, po czym przeniosłam się do Polskiej Izby Handlu Zagranicznego w Gdyni, gdzie pracowałam do 1954 roku. Tam też poznałam mojego przyszłego męża, Aleksandra Wiatraka, który był konsulem Królestwa Niderlandów w Gdyni.

Wyszłam za niego za mąż; mieliśmy dwóch synów – Andrzeja i Piotra. Mąż mój zapadł na depresję między innymi z powodu inwigilacji przez UB. Zmarł w 1980 roku i jest pochowany w rodzinnym grobie na cmentarzu katolickim przy ulicy Malczewskigo w Sopocie, kwatera VIII.

W grobie tym spoczywają jego rodzice – matka Józefina z domu Frank, zmarła w 1920 roku (na skutek grypy hiszpanki – miała 27 lat), i ojciec Antoni – konsul Gwatemali, Kostaryki i Nikaragui, zmarły w 1959 roku.

W 1989 roku musiałam pochować mojego syna Andrzeja (po studiach uniwersyteckich, pracownika Polfrachtu), a w 2009 roku – syna Piotra (grafika i malarza po studiach w Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku).

 

Moje przeżycia z Rosjanami

 

Jak już wspomniałam, 23 marca 1945 roku do Sopotu wkroczyli Rosjanie. Z mieszkańcami domu Kraszewskiego 7 siedzieliśmy w ciemnej piwnicy. Na podwórzu wybuchł granat, po czym nastała cisza. Nagle usłyszeliśmy tupot nóg – otwierały się drzwi – zszedł Rosjanin z bagnetem i zabrał mnie do frontowego mieszkania. Przygotowywał się do gwałtu, ale ja mu uciekłam. Może to się wydawać dziwne, ale tak było. Po tym zdarzeniu leżałam dwa tygodnie w łóżku w piwnicy. Zbliżały się święta wielkanocne – w ich czasie byliśmy już wszyscy w naszych mieszkaniach.

Niedziela Wielkanocna. Dwaj enkawudziści chodzili od mieszkania do mieszkania i zabierali dziewczęta. Tak też było w naszym mieszkaniu. Słysząc, że idą, schowałyśmy się z koleżanką, która u mnie była, do szafy. Wyciągnęli nas, kazali się ubrać i zabrali nas na ulicę Malczewskiego, do budynku, w którym było już kilkadziesiąt dziewczyn. Godzina piąta po południu – trzeba było ustawić się na ulicy, po czym zaprowadzili nas do Oliwy, na ulicę Czyżewskiego, do budynku stojącego w ogrodzie (dzisiaj budynek ten należy do Akademii Wychowania Fizycznego). Duża sala była pełna dziewcząt – transport do Rosji na Sybir, tak opowiadały dziewczyny. Co godzinę przychodził żołnierz i zabierał dziesięć dziewczyn do komendanta. Stałam przy drzwiach. Otworzyły się – ja byłam dziewiąta, koleżanka dziesiąta. Z sali przeprowadzono nas do małego domku z wieżyczką po kręconych schodach na pierwsze piętro. Stałyśmy pod ścianą pilnowane przez żołnierza. Stojąc dość długo, zapytałam po polsku, czy jeszcze długo będziemy czekać. „Co ty, Polka?” – i żołnierz postawił mnie na pierwszym miejscu. Serce mi zadrżało! Co będzie dalej? Otworzyły się drzwi – pan major zaprosił do środka. Sala klasowa. Na podium za biurkiem pan major, a obok pewna pani, którą znałam z KSM-u (Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży). Pan major pytał o dane personalne – imię, nazwisko, imię ojca i matki oraz gdzie mieszkam. Pani siedząca obok pisała. „Czy ty mnie kochasz?” – padło pytanie. Gorąco mi się zrobiło. Pani obok kiwnęła głową, więc powiedziałam „Tak” łamiącym się głosem. Kazał mi przyjść do przodu i usiąść mu na kolanach. Zaczął mnie obcałowywać i powiedział, że się mu podobam i że przyjdzie wieczorem, bo ma przecież adres. Z koleżanką odbyła się ta sama procedura. Byłyśmy wolne. Prosiłam, by żołnierz nas odprowadził za ogrodzenie. Pan major się zgodził.

Miałam jeszcze inną przygodę z pewnym Rosjaninem, którego matka była Polką, a ojciec Rosjaninem. Twierdził, że się we mnie zakochał i że mnie zabierze do Rosji, a tam się ze mną ożeni. Tymczasem pojechał do Gdańska, gdzie toczyły się ciężkie walki. Wrócił z tej wyprawy i przywiózł mi kupon pięknego czerwonego jedwabiu na ślubną suknię, który inni Rosjanie następnego dnia skradli.

Trzeba powiedzieć, że zostaliśmy doszczętnie okradzeni. Mama moja wiele rzeczy schowała w walizkach między węglem w piwnicy. Co się w mieście Sopot działo, znam z opowiadania koleżanek. Grabieże, gwałty, rozstrzeliwania. Nawet kościół Gwiazdy Morza nie był schronieniem. O pewnym młodym, bardzo przystojnym Rosjaninie mogę powiedzieć, że zachowywał się bardzo kulturalnie. Pięknie grał na fortepianie, a fortepian stał we frontowym trzypokojowym mieszkaniu domu, w którym mieszkałam. Mieszkanie należało do pewnego Niemca (został zabrany i rozstrzelany) i jego żony Żydówki, która bardzo ładnie śpiewała. Pamiętam ten piękny koncert – Rosjanin grał, a ona śpiewała „O sole mio”.