Wanda Staroniewicz

Ballada o Wandzie, co śpiewać historie chciała

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

- Kiedyś znajomi zaprosili mnie na rajd. Jeszcze wtedy nie wiedziałam jak pięknie brzmią ich piosenki w plenerze. Siedzieliśmy przy ognisku do samego świtu. Byłam oczarowana. W pewnym momencie wstałam i oznajmiłam: „Wracam do domu. Sama pójdę na pociąg.” Byli zaskoczeni. „Może się o coś  obraziła?” A we mnie rodziły się już słowa:

 

“W liściach nocka siedzi zasłuchana,

Nuci za nami i echem gra,

Słońce ją z ostatniego cienia goni,

A ona w cień się kryje, bo niechętna dnia.

O lai laj lai laj…”

 

I tak powstał “Poranek”. Jedna z moich pierwszych piosenek, która otworzyła nam z bratem drzwi do festiwali piosenki studenckiej, a potem do stworzenia w Żaku „Salonu Duśki i Wojtka” - wspomina Wanda Staroniewicz, poetka, kompozytorka, wokalistka dziennikarka i autorka słuchowisk radiowych. Własną i rodzinną historię opowie poprzez swoje piosenki.

 

Pianino babci Idy

 

Mieszka w starej  kamienicy przy ul. Bohaterów Monte Cassino. Wysokie sufity, drewniane podłogi, meble - z których każdy ma własną historię. Jak choćby ten poniemiecki kredens z przestrzelonymi drzwiami, albo stojący stary zegar, który nadal odmierza czas i wydzwania kuranty. – Mamie tak się spodobał, że uparła się tu zamieszkać – mówi Wanda. - Tato nie mógł jej tego wybić z głowy, pokazywał lepsze, ładniejsze mieszkania w górnym Sopocie, nawet całe opuszczone domy jednorodzinne… Było: “Tu, albo nigdzie”  i zostało „Tu” .
Ale dzięki temu my, cała trójka dzieci państwa Staroniewiczów chodziliśmy do pobliskiej Państwowej Szkoły Muzycznej przy ul. Obrońców Westerplatte. Sami, nikt nie miał czasu nas odprowadzać. A wracając ze szkoły przechodziliśmy przez most (po zewnętrznej stronie oczywiście) i zjeżdżaliśmy  po stoku w dół wąwozu. Na nutach… bo takie sanki mieliśmy pod ręką. 

W ten sposób moja siostra Ela została skrzypaczką, Wojtek - saksofonistą jazzmanem, a ja pisałam i śpiewałam  piosenki m.in. „historie” o Sopocie. Jak np. ta:

„Na ulicy latarni szept

Otwiera drogę spóźnionym przechodniom

Skrzypnie furtka, jękną drzwi, westchnie śnieg,

A na bruku zadzwoni wesoły pieniążek.

Ref.: Ten, co się toczy, toczy dzwoni dźwięcznie

Pieniążek kuszący, dobrotliwy, krągły

Jak przez młyńskie koła miele się ochoczo,

Z dłoni w dłoń, tryby z palców

Zatoczy się wszędzie.”

 

Jadwiga i Witold Staroniewiczowie sprowadzili się do  Sopotu w 1945 r. Witold dostał  pracę w PZU i przydzielone mu mieszkanie. Jak wielu repatriantów ze Wschodu przywieźli ze sobą mienie przesiedleńcze. Przyjechało z więc Wilna stare pianino bardzo uzdolnionej muzycznie babci Idy. Grała tak pięknie, że wróżono jej wielką karierę i proponowano studia w konserwatorium w Paryżu. Niestety życie miało dla niej inne plany. Zamiast tras koncertowych dostała razem z mężem, inżynierem budowniczym mostów wędrówkę za pracą, potem tułaczkę wojenną swoją i dzieci.

- To babcia Ida dawała mi pierwsze lekcje gry na pianinie i uczyła czuć każdy dźwięk, jak jedyną niepowtarzalną opowieść – opowiada Wanda. - I tak grałam. Nie miałam biegłości w palcach, ale  w szkole muzycznej dostawałam dobre stopnie „za interpretację  utworu”.

Oprócz pianina rodzice Wandy przywieźli parę mebli, m.in. fotel z gabinetu Jana Piłsudskiego i portret jego brata Marszałka Józefa Piłsudskiego. Z Piłsudskimi przyjaźnili się dziadkowie ze strony mamy poetki.

W takim otoczeniu nie sposób zacząć od historii. Wanda sięga zatem po grube albumy z czarno-białymi zdjęciami, a także rękopis ze wspomnieniami mamy  i rozwija opowieść.

 

Nieszczęśliwa miłość stryja Teobalda

 

-  Zacznę od prapradziadka Michała Beynara, który miał dość duży majątek w Witebsku. W 1863 r. jego synowie: Ludwik i Teobald zdecydowali się walczyć  Powstaniu Styczniowym. Po klęsce zrywu uciekli do Francji. Ludwik ożenił się tam z piękną Hiszpanką Adelą de Fegas i  zabrał ją wraz z matką do Petersburga. Przez pewien okres wszystko układało się dobrze. Ludwik i Adela Beynarowie mieli wiele dzieci. Najmłodszą była Ida - Wanda pokazuje zdjęcie uroczej, ciemnowłosej dziewczyny. - A tu Kola, jej brat, czyli Mikołaj Beynar - późniejszy ojciec Pawła Jasienicy - dodaje.

- Podczas któregoś karnawału ojciec Idy wybrał się z córkami na bal - ciągnie opowieść Wanda. - Postanowili wrócić piechotą przez zamarzniętą Newę do domu. Rozgrzani po balu poprzeziębiali się, potem przyszła gruźlica. Kolejno umierali. Ojciec, matka siostry. Została Ida, Kola i Maryjka. Kola poszedł na pensję dla dobrze urodzonych chłopców, Idę chcieli posłać do szkoły dla służących. Ale wtedy właśnie wrócił z Francji stryj Teobald. Oznajmił, że nie pozwoli, by tak śliczna, zdolna dziewczynka została służącą i wyłożył pieniądze na jej wychowanie. Na pensji Ida dorastała i stawała się coraz piękniejszą kobietą. Stryj zakochał się w bratanicy. Oświadczył się.  Ale ona go nie kochała i odrzuciła oświadczyny. Wtedy stryj Teobald ożenił się ze swoją gosposią i wrócił do Tuluzy, gdzie dochował się bardzo dużej rodziny.

Zafascynowana pytam skąd to wszystko wiadomo.

- Nasza mama spisała dzieje rodziny - odpowiada Wanda. - Zatytułowała je „Korzenie wyrosłych za Bugiem”.

No, dobrze, a co dalej z Idą? - dociekam niecierpliwie.

- Kiedy jej siostra Maryjka wyszła za mąż, Ida trafiła do jej majątku. Zaraz też zaczęli się w nim pojawiać kawalerowie. Jeden z nich - Włodek Herman, zadziorny i niewysoki niczym Wołodyjowski zapowiedział, że zabije się, jeśli Ida za niego nie wyjdzie. Przejęta tym Ida przyjęła oświadczyny i wyszła za gorącokrwistego chłopaka. Mieli troje dzieci: moją mamę Jadwigę, Adama i Elwirę, która później przeszła cały szlak z Armią Andersa ze Związku Radzieckiego do Londynu.

 

Kukiełki z ziemniaków

 

W 1945 roku, kiedy Staroniewiczowie przyjechali do Sopotu, trzeba było wszystko zaczynać od nowa. Jeszcze ulice były w gruzach, a już trzeba było żyć normalnie. Urodziły się dzieci i trzeba je było wykarmić, ubrać i uczyć, przygotowywać do życia.

-Nasza mama miała talenty manualne - mówi Wanda. - Przed wojną skończyła Państwowy Instytut Robót Ręcznych w Warszawie. To była szkoła na bardzo wysokim poziomie. Sławna z tego, że jej absolwenci potrafili wszystko zrobić zarówno w szkle, drewnie, jak i metalu. To techniczne wykształcenie pomogło mamie przetrwać wojnę i pierwsze lata powojenne. Cyklinowała podłogi, robiła buty, robiła klatki dla królików i potem je sama hodowała, reperowała zniszczone meble. W kuchni pod oknem stał mały warsztat stolarski, który sama kiedyś  zrobiła.

-Fascynowały mnie jej narzędzia: pięknie rzeźbione heble, dłuta, piły. Wciąż mam w pamięci widok, kiedy mama gładzi deskę i mówi: „Zobacz, jakie gładkie, jak skóra” albo jak przykłada ostre dłuto do kawałka drewna i ono się jej poddaje, jakby rzeźbiła w maśle. No i sprzedała mi tę fascynację - Wanda przynosi z drugiego pokoju swoje „dorosłe” już drewniane figurki. - Będąc jeszcze małą dziewczynką, zanim dostałam dłutka, rzeźbiłam nożykiem kukiełki z ziemniaków. Robiłam przedstawienia na balkonie dla innych dzieci. Moje zauroczenie teatrem, muzyką i słowem może właśnie zaczęło się od dłubania nożem w kartoflach - śmieje się sopocianka.

- A słowa? - pytam.

- To zasługa czytania książek przed zaśnięciem i wielkiego lustra od starej bieliźniarki.

Lustra?

-Tak. Jak tylko nauczyłam się mówić, zaczęłam robić teatr przed tym wielkim lustrem. W tajemnicy przed wszystkimi. Opowiadałam sobie dziwne historie, grałam w nich wszystkie role, a w tle wyobrażałam całą scenografię. Czasem nawet tańczyłam. Ale nie lubiłam, gdy ktoś mnie na tym nakrył. Czar pryskał i tajemne drzwi do czwartego wymiaru zatrzaskiwały się.

„A w teatrze, a w teatrze,

Wielka cisza z dzbanka kapie

Jakiś skoczek u pułapu zawisł

Na kurtynach pajęczyna

Pająk jeździ limuzyną

To skandal, mogło być inaczej….”

                                                           „A w teatrze

 

Geodeta czy marynarz?

 

-A ojciec? - pytam ciekawa dlaczego w tych opowiadaniach tato Wandy jest mało obecny.

-Mój tato, Witold Staroniewicz był geodetą, mierzył lasy. Wczesną wiosną wyjeżdżał w teren na Kaszuby. Wracał późną jesienią, kiedy przez mróz nie można już było wbić łopaty w ziemię. W domu zostawała mama i babcia. To głównie one nas wychowywały. Taka rodzina marynarza. Może tato nie pływał na morzu, ale atmosfera była taka sama.

Kiedy Wanda miała sześć lat, ojciec miał wypadek na motorze. Od tego czasu cierpiał na chorobę Meniere'a  i miał wyczerpujące go zawroty głowy.

-Tygodniami  leżał w zaciemnionym pokoju, a my musieliśmy być cicho.

Domem nadal zajmowały się więc tylko mama i babcia. Babcia gotowała. Mama chwytała się różnych robót, żeby nas wszystkich wyżywić. Miała dwie działki i dodatkowo w piwnicy hodowała kalafiory. Sama tego nie pamiętam, ale mówiła, że w ciemności wyglądały jak ścięte głowy. Na podwórku za domem były kury, a w składziku  króliki. Raz kogut uciekł mi przez bramę na Monciak, po którym wtedy jeździły samochody i wozy konne. Chyba go nie dogoniłam - śmieje się Wanda.

Kiedy ojciec czuł się dobrze, pracował jak dawniej w terenie. Mieszkał na  kwaterach w leśniczówkach. - I zabierał nas, dzieciaki ze sobą na całe miesiące. Gospodynie lubiły grzecznego Pana Inżyniera i przygarniały podrzucane przez niego „kukułcze jajka” - wspomina poetka.

I podkreśla: - Dopiero, zaczęłam pisać piosenki i słuchowiska, dostrzegłam jaki dar otrzymałam od taty. Teraz mogę nieskończenie czerpać pejzaże z przeszłości. Mogę w nie wplatać cuda i czary do moich słuchowisk, mogę nakładać na leśne oczka wodne ballady o szalonych dziwożonach, stworach i utopcach. Dzięki tacie geodecie i mamie ogrodniczce czuję dotyk i zapach Ziemi. I bardzo jestem im za to wdzięczna.

 

Huśtawka za płotem

 

Ludzie, którzy po wojnie osiedlali się w Sopocie trzymali się razem. Tworzyli małe społeczności i pomagali sobie nawzajem. - Repatrianci ze wschodu to była jedna grupa. Np. pani Sobolewska, moja późniejsza nauczycielka geografii, albo  prof. Borowski, architekt i malarz, albo przyszywana ciocia - Wanda Rogińska, profesorka matematyki na Politechnice i wielu innych, którzy przychodzili do naszego domu. Dla niektórych mama szyła sukienki i bluzki i tak zarabiała na życie.

Inną grupę tworzyły społeczności związane miejscem zamieszkania. Jedni rodzice byli chrzestnymi dzieci sąsiadów, płoty nie stanowiły granicy ani dla dzieci, ani dla dorosłych. - Miałam przyjaciółkę - wnuczkę rybaczki, z którą chodziłam na plażę czyścić sieci po połowie. Za płotem mieszkała Tina Janusz. Na jej podwórku była wspaniała huśtawka na długich linach. Huśtaliśmy się na niej i gimnastykowali, aż do pierwszych zawrotów głowy. Jak się ta huśtawka kiwała wydawała specyficzny, nostalgiczny pisk. Ten dźwięk mnie dotąd prześladuje. Napisałam słuchowisko „Czarodziejski Fikołek” licząc, że realizator użyje podobnego efektu. Ale nie. Więc chyba będę musiała napisać jeszcze jedno słuchowisko z dźwiękiem nienaoliwionej huśtawki - uśmiecha się Wanda. - A Tina Janusz, która teraz mieszka w Orłowie i maluje, a z którą do dziś się przyjaźnię, na wielu obrazach umieszcza huśtawki i cyrkowców. Ciekawe czy ją też prześladuje ta stara huśtawka zawieszona na trzepaku?

 

Taniec w sklepie

 

Choć we włosach sterczy słoma

I tańcuję boso

Lecz ci niosę garść uśmiechów

Wraz z poranną rosą.

 

Popatrz słońce zwija w trąbkę

Kwiat filodendronu

Może zagra nam gawota

A może polonez.

 

Daj mi buzi i nie zwlekaj

Bo przegapisz chwilę

Pójdę sobie do innego

Zostaniesz i tyle.”                           „Madrygał Duśki”

 

 

Mała Dusia (bo tak ją zdrobniale nazywała babcia) o ile przy pianinie nieraz nudziła się okropnie, o tyle taniec, a dokładniej balet porywał ją i hipnotyzował.

-Babcia miała album z fotografiami rosyjskiego baletu. Godzinami mogłam go oglądać. Była tam i magia sceny, i przedziwne historie, i emocje na twarzach tancerzy. I rzeźbiarskie piękno ludzkiego ciała. Oglądając ten album czułam, że mogłabym tak samo tańczyć. I tańczyłam. Pamiętam, jak miałam może cztery lata i babcia, żeby dostać niemal nieosiągalny wtedy papier toaletowy, wzięła mnie do sklepu i kazała tańczyć. Klienci wraz z obsługą z zachwytem wpatrywali się w tę tańczącą dziewczynkę, a babcia od kierownika sklepu dostała papier - śmieje się sopocianka. - Mama nawet chciała uczyć mnie baletu, ale do szkoły mnie nie przyjęto, bo miałam bóle głowy.

W czasach liceum (II LO w Sopocie) wybuchł nastoletni bunt Wandy. Autostop, towarzystwo, szaleństwo!

A potem - skoro nie mogę tańczyć, to będę rzeźbiarką! - zdecydowała i postanowiła zdawać do Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Nie była jednak wystarczająco przygotowana. Jedyna rzeźba, którą przyniosła jako pracę przedstawianą wraz z podaniem na uczelnię, była z  gliny i w dodatku mokra. Sekretarka niechcący przewróciła ją. I tak skończyła się Wandy kariera plastyczna.

Wybrała więc dwuletnią szkołę ekonomiczną w Orłowie, później historię na Uniwersytecie Gdańskim.

-Podczas studiów wciąż szukałam czegoś twórczego. Kręciłam się koło Żaka, bo tam ktoś chciał założyć teatr. Nic z tego nie wyszło. Więc sama w klubie Wysepka zrobiłam program Pomosty Muzyczne, gdzie opowiadałam o teatrze i muzyce japońskiej. Skąd Japonia? Ćwiczyłam judo, a trenerem był prawdziwy Japończyk. Tak mnie nosiło - śmieje się.

W końcu trafiła na studentów, którzy chodzili na rajdy. I tam zaczęła się jej przygoda z poezją i piosenką, która nie skończyła się wraz ze studiami. Bo  piosenki dalej w niej musowały, niczym bąbelki w szampanie.

Szukała więc takiej pracy, gdzie mogłaby w każdej chwili zwolnić się na dzień lub dwa i wyjechać na koncert. Znalazła etat w bibliotece w PWSSP. W dzień podawała albumy studentom, wieczorem pisała piosenki.

 

Skrzypek z zieloną twarzą

 

“Raz kozioł stary, co miał sześć lat

Brodę zapuścił do ziemi

Na znak protestu, że nie chce grać

Na skrzypcach na śniegu i w zimie.

Palce zgrabiałe, zielona twarz –

Tak namalował cię pan Chagall

I kozioł stary z kukułki dna

Wyciągnął pomarańczowy frak.”

                                                           „Skrzypek z zieloną twarzą”

 

-Tę piosenkę napisałam właśnie w bibliotece, gdy oglądałam albumy z malarstwem Chagalla. Niby bardzo prosta, prawie naiwna, tak jak jego malarstwo, ale potrafi stworzyć magiczny klimat - Wanda włącza CD. -Podczas naszego ślubu z Krzysztofem raptem podeszłam do fortepianu i poprosiłam pana, który tam grał, aby mi dał na chwilę coś zagrać. I zagrałam „Skrzypka”, a Krzysztof  włączył się w moją akcję i na przekór całemu światu zupełnie niezależnie zrobiliśmy taki myk: ja poprosiłam do tańca świadkową, a Kris świadka i tak śpiewając i tańcząc zrobiliśmy „gender” w sopockim Urzędzie Miejskim. Urzędniczka powiedziała mi potem, że różnym dziwnym ludziom dawała ślub, ale z czymś takim jeszcze się nie spotkała.

Mówi, że to piosenka trochę o niej i Wojtku, bo oni też nieraz w zimie i zadymce z ręcznie zrobionym futerałem na gitarę jechali na koncert pociągiem, potem PKS-em, a potem jeszcze pół kilometra pieszo w zadymce przez las do jakiegoś domu kultury.

-O mnie mówiono, że mam charyzmę, że jak śpiewam, to ludzie milkną. Że mają ciarki na plecach. Ale ten czar  łatwo było spieprzyć - śmieje się - Wystarczyło pomylić tekst albo pomyśleć: „O, jaka ja jestem wspaniała”. I wtedy koniec! Całą magię szlag trafiał.

 

Salon Duśki i Wojtka

 

Jako duet Duśka i Wojtek zadebiutowali pod koniec 1975 r. na scenie studenckiego klubu Wysepka. Zauważył ich Janusz Neugebauer pracujący wówczas w gdańskim Żaku. W efekcie rodzeństwo dostało zaproszenie do stworzenia cyklicznego programu autorskiego w Żaku. Tym sposobem powstał kabaret poetycki - „Salon Duśki i Wojtka”. Ich piosenki podbijały serca nie tylko studentów.

- Salony odbywały się co miesiąc, co dwa. Każdy był inny - mówi Wanda. - Pisałam nowe piosenki, wymyślałam scenografię. Na jeden Salon zaprosiłam ludzi z Bim Bomu, na innym królowały marionetki i aktorzy z teatru lalek,  innym razem poeci. Raz był prawdziwy kozioł na scenie, a ludzie śpiewali  łemkowskie pieśni.  

W stanie wojennym duet zawiesił działalność. Wojtek poszedł do szkoły muzycznej uczyć się grać na saksofonie. - Powiedział: „Przestałem być Duśkiem”. Wyemancypował się - znów śmieje się wokalistka. - A ja zaczęłam pracę w Radiu Gdańsk w redakcji literackiej. Robiłam wywiady z artystami: z Marianem Mokwą, z prof. Józefą Wnukową, Adamem Smolaną. Nagrywałam audycje radiowe, pisałam też słuchowiska dla Teatru Polskiego Radia w Warszawie. Bardzo mi się to radiowe życie podobało.

 

Piosenki o Sopocie

 

„Zapuszczony, zziębnięty zamyślony

Zapomniany przez wszystkie panie

Po ulicy Nadbrzeżnej szedł starszy pan

Za skórę mu już zalazł ten deszczowy dzień.

Okiennice trzaskały płakały

Deszczówka deszczem takt wybijała

I żeby nie dosyć na tym było jeszcze

Zegarek wskazywał za pięć piąta.

 

Ref: Zigi-zaj, zigi-zaj, zigi, zigizi-zaj

Zagrzałaby wodę która

Zechciałaby dobrej herbaty zasypać

O piątej wiedzą, że pijam”

                                                                               „Pan o piątej

 

-Sopot w czasach komuny nie był tak atrakcyjnie kolorowy, jak teraz - zauważa Wanda. - Był bardziej szary, jak czarno-białe zdjęcie. Ale ja, jak ryba boczną linią zbierałam sygnały miasta. Dla jednego z Salonów napisałam „Wesoły pieniążek” - nocny obraz kurortu trochę baśniowy, ale niebezpieczny. Morzem, a dokładniej klifem Orłowskim zainspirowałam się pisząc piosenkę „Ola, Ola wróć”. Kiedy podczas sztormu pójdzie się na koniec molo i stanie pod wiatr, można się tak przechylać i kłaść na wiatr, jakby się leciało. I „Ola, Ola wróć” jest o tym odczuciu właśnie. I jeszcze może o czymś innym. Ale o tym to już każda kobieta może opowiedzieć na swój sposób sama.

Wiele lat później, po długiej przerwie w śpiewaniu, kiedy Wojtek był już znanym saksofonistą, Wanda wspólnie z Andrzejem Kadłubickim i Maciejem Kosteckim założyła zespół Kochankowie Rudej Marii. Niedługo potem dołączyła do nich skrzypaczka Marysia Kozłów. W tym składzie Kochankowie zdobyli pierwsze nagrody na Festiwalach Szantowych.

A Wanda dalej pisała piosenki-historie. Jak choćby „Balladę o milczącym kutrze” - też o Sopocie. - Znałam ten klimat pełen przesądów i niedomówień wśród rybaków - mówi. - Z drugiej strony żeglarką była moja mama. W okresie miedzywojennym należała do Ligii Morskiej Kolonialnej i pływała na jachcie  „Zaruski”. Zaszczepiła mi bakcyla wiatru i żagli. Właśnie z tego, co mi przekazała powstały morskie ballady, piosenki i słuchowiska dla Teatru Polskiego Radia ze sztormami w tle.

 

Powiązane nitki 

 

Ale ballady to nie wszystko. Pomysły w Duśkowej głowie niezmiennie buzowały. I tak w latach 2005 i 2006 w sopockim teatrze Atelier wspólnie z mężem Krzysztofem Kwiatkowskim  i Kochankami Rudej Marii zrealizowała dwa spektakle muzyczne własnego autorstwa: „W przechyle” i „Brat Szot”.

A co teraz? - pytam.

-Teraz mam za sobą jeszcze dwie wydane płyty z piosenkami. I wiele piosenek których nie nagrałam. Ale zamknęłam pianino i wystarczy. Niech młodsi śpiewają.

Dodaje po chwili, że może jednak coś się jeszcze zdarzy. - Może będę kontynuowała pisanie wspomnień zaczętych przez mamę? Bo teraz, kiedy rozmawiamy, widzę jak wszystko się łączy i splata. Pradziadek był z Witebska, a ja zachwyciłam się malarstwem Chagalla, który malował właśnie Witebsk.

Napisałam słuchowisko dla mojej czteroletniej bratanicy, o tym jak w tej baśni  jeździ konno. A przecież jeszcze nie wiedziałam, że gdy dorośnie, będzie zawodowo uprawiać jeździectwo… Jeśli więc będę dalej pisała te rodzinne wspomnienia, może wnuki czytając je dostrzegą kolejne nitki łączące przyszłość z przeszłością? A gdy je dostrzegą, zauważą też to, że wszystko ze wszystkim się na tym świecie jakoś wiąże i nie ma ani rzeczy, ani zjawisk, ani ludzi nieważnych.