Walentyna Gulewycz
Ukraińskie anioły nad Sopotem
 
Rzadko, bo rzadko, ale zdarzają się reklamacje. Kobiety na portretach chcą wyglądać młodziej, mieć większe usta i oczy, mężczyźni woleliby ukryć worki pod oczami czy łysinę. Każdy chce być w miarę możliwości piękny, młody i seksowny. I uliczni artyści potrafią to zapewnić. Nawet ich karykatury są generalnie przyjazne, nie złośliwe.
 
Aleksandra Kozłowska
 
 
- Ten Lewandowski jest fajny. Ale ci obok średnio mi się podobają. Nawet nie wiem kto to jest – para nastolatków komentuje karykatury wiszące przy stoisku Walentyny Gulewycz. 
Po chwili dziewczyna dorzuca przytulając się do chłopaka: – Ty, ale Brad Pitt i Angelina dobrze wyszli. Taki obrazek mogłabym mieć. Albo z nami, w takim samym ujęciu.
 
Praca jak w biurze: od 10 do 18
 
I tak przez cały dzień. Zaczepki, komentarze, uśmiechy, pytania o cenę i czas realizacji. To przecież wakacyjny Sopot - rzeka urlopowiczów przelewa się przez monciak do późnej nocy. Rano – kierunek: plaża. To dobry moment by przystanąć obok ulicznych rysowników, zamówić portret i ruszać dalej, nad morze. A na gęsto już zaludnionej plaży rozstawić parawan, rozłożyć koc i resztę ekwipunku, i wyciągnąć się z twarzą i ciałem ku słońcu, zastygnąć tak szczęśliwie niczym jaszczurka. A potem, późnym popołudniem, gdy wraca się na obiad, portrecik będzie już gotowy. Nic tylko odebrać, zapłacić i cieszyć się unikalną pamiątką z Sopotu.
- Sezon ulicznego artysty zaczyna się od majówki (jeśli oczywiście tylko pogoda dopisze) i trwa do października – mówi Walentyna Gulewycz przypinając klamerką róg jednego z rysunków. Dziś dzień słoneczny, ale mocno wieje, portrety i karykatury szeleszczą więc i powiewają, a parasol osłaniający stoisko przed deszczem chwieje się niepewnie. Sopoccy malarze bez względu na pogodę zawsze pozawijani są w szaliki i swetry – ceglany mur kościoła św. Jerzego, pod którym od lat się rozstawiają chroni przed słońcem, daje przyjemny cień, ale też – nawet w największy skwar - emanuje wilgotnym chłodem.
Walentyna pracę zaczyna zwykle ok. 10 rano, kończy ok. 18-19. Niektórzy rysownicy spod św. Jerzego urzędują jeszcze dłużej – do 20, 21 - dopóki jest widno. – Ja bym tak nie mogła. Potrzebuję też czasu dla siebie, na odpoczynek, na czytanie, na spacer – mówi Gulewycz. 
Bo praca ulicznego twórcy to wbrew pozorom wyczerpujące zajęcie. Wymaga skupienia, koncentracji, podejścia do ludzi. A ludzie, jak to ludzie – potrafią marudzić, kręcić się i wiercić podczas pozowania. Na godzinne, albo i dłuższe pozowanie mało kto ma teraz zresztą czas. Urlop, jak wiadomo, to bardzo czasochłonne zajęcie. Tyle miejsc trzeba zobaczyć, tylu wrażeń doświadczyć, tyle zdjęć i postów wrzucić na facebooka. Dlatego coraz częściej wczasowicz czy wczasowiczka nie siedzi na krzesełku, a zostawia tylko swoje zdjęcie – wystarczy zrzut ekranu na tablet Walentyny i gotowe. Pozować lubią za to dzieci – te zawsze są sobą, naturalne, bez wystudiowanych min i gestów. Czasem siedzą jak wmurowane: przejęte, z wielkimi oczyma, przez całą godzinę ani mru-mru. A czasem wiercą się i śmieją rzucając poważne wyzwanie rysownikowi czy rysowniczce. – Jeśli dzieciak jest w spodenkach, ubrany i uczesany w stylu unisex, zawsze upewniam się czy to chłopczyk, czy dziewczynka – śmieje się Walentyna. – Żeby potem w rysunku jakiegoś faux pas nie popełnić. 
Modelami często bywają też zwierzęta. Trudno zliczyć ile to już Ciapków i Mruczków w najróżniejszych pozach i fryzurkach narysowała artystka. Zazwyczaj ze zdjęć. A że sama bardzo lubi zwierzaki, przenoszenie na papier tych wąsatych pyszczków i kłapciatych lub sztywno stojących uszu to dla niej sama radość.
 
Chcę być młodsza, chcę być przystojniejszy
 
Rzadko, bo rzadko, ale zdarzają się reklamacje. Kobiety na portretach chcą wyglądać młodziej, mieć większe usta i oczy, mężczyźni woleliby ukryć worki pod oczami czy łysinę. Każdy chce być w miarę możliwości piękny, młody i seksowny. I uliczni artyści potrafią to zapewnić. Nawet ich karykatury są generalnie przyjazne, nie złośliwe. 
Walentyna najczęściej rysuje ołówkiem, ale jeśli klient sobie zażyczy mogą być też kolorowe pastele czy farby olejne – wtedy jednak portret powstanie w domu, bo to już zlecenie wymagające dużo więcej pracy i czasu. Gotowe obrazy można oglądać przy stoisku artystki: kwietne bukiety, pejzaże albo… portret Jimi`ego Hendrixa stoją oparte o mur św. Jerzego. Kuszą barwami. 
Lato 2018 to już czwarty sopocki sezon Walentyny. Do „Perły Bałtyku” przyjechała z Doniecka w lipcu 2014 r. Wojna na Ukrainie rozszalała się na dobre. Czołgi, żołnierze, godzina policyjna, narastające poczucie zagrożenia. 
– Mój dom został zniszczony, mój świat legł w gruzach. Przyjechałam do Polski, bo mam polskie korzenie – opowiada Walentyna. – Wyobrażałam sobie, że to tylko na chwilę. Trochę popracuję, poznam ludzi i poćwiczę język, a potem wrócę na Ukrainę. Ale wojna trwa, nie mam do czego wracać. 
Wcześniej w Polsce bywała już kilka razy. W 2011 r. była w Pułtusku, na plenerze zorganizowanym przez lokalny Dom Polonii. Przyjechali artyści z Ukrainy, Litwy, Białorusi. W ramach pobytu organizatorzy zabrali plenerowiczów na wycieczkę do Warszawy. Byli w Muzeum Powstania Warszawskiego. Wala do dziś pamięta słowa przewodnika: „To nie jest tylko nasza ojczyzna, ale też wasza”. 
Polskie korzenie, którymi szczyci się Walentyna to dziadek, który do Doniecka przyjechał z Wilna. W Doniecku poznał swą przyszłą żonę, babcię Walentyny. Pracował jako elektryk w kopalni. W czasie II wojny jego brat walczył w AK. Rodzice długo nie chcieli o tym rozmawiać z Walentyną, obawiali się represji. 
– Ale o tym, że mam w sobie polską krew wiedziałam – uśmiecha się malarka. – W Towarzystwie Kultury Polskiej w Donbasie uczyłam się polskiego, mam Kartę Polaka. Żeby ją otrzymać, musiałam zdawać egzamin z języka. Łatwo nie było – na piętnaście osób zdały tylko trzy. Jako artystka uczestniczyłam w festiwalu Polacy Donbasu. 
Podczas tego festiwalu miała swoją wystawę, jeden z jej obrazów spodobał się polskiemu konsulowi. Zauroczony konsul kupił dzieło. 
Z opowieści rodziny wiedziała też, że po II wojnie w Sopocie mieszkała nieżyjąca już siostra dziadka. Wala potraktowała to jak wskazówkę i uciekając z Donbasu wybrała to właśnie miasto. Składając wniosek o polską wizę, zadbała też o paszport dla swej ukochanej suczki Lusi. Po serii szczepień i miesiącu kwarantanny mogły razem opuścić Ukrainę. Dziś Walentyna ma już polskie obywatelstwo, wróciła też do rodzinnego nazwiska. Rosyjskie nazwisko byłego męża zostawiła za sobą.
Sześciolatka z plakatówkami
 
Miała sześć lat, gdy mama zapisała ją na lekcje rysunku i malarstwa w domu kultury. Mała Wala tak wciągnęła się w świat kredek, ołówków, plakatówek i akwareli, że maluje do dziś. Właściwie bez przerwy – nawet będąc przez kilka miesięcy w Nowej Zelandii regularnie tworzyła kolejne obrazy. Skończyła Akademię Sztuk Pięknych we Lwowie. Jest dyplomowaną malarką i projektantką ubrań. Początkowo projektowała dla fabryki obuwia, ale szybko zdała sobie sprawę, że brakuje jej zapachu farb, pędzli i płótna. Powrót do malowania zaczęła skromnie – od pisanek, matrioszek i talerzy na sprzedaż. Jakiś czas później nabrała rozmachu – tworzyła pejzaże z malowniczej Ukrainy i ikony licznych prawosławnych świętych. W donieckiej cerkwi namalowała freski z panteonem świętych, widoki swego miasta umieszczała na okolicznościowych matrioszkach – stanowiły pamiątki z Euro 2012 (w Doniecku też rozgrywały się mecze).
- Gdy przyjechałam do Sopotu także zaczęłam szukać pracy w moim zawodzie, co nie było łatwe – wspomina. – Lato już trwało, na załatwienie pozwolenia dla ulicznych malarzy było za późno (wniosek wraz z przykładami swoich prac składa się w Urzędzie Miasta, komisja albo je zatwierdza, albo nie). Ale udało się namalować fresk z trzema Kubankami dla szkoły salsy i fitness w Orłowie, a przez znajomą dostać zlecenie na zilustrowanie książki dla dzieci dr psychologii Elżbiety Zubrzyckiej „Mały wielki przyjaciel: jak pokochałem zwierzątko, którego nikt nie lubił”. Tytułowym małym przyjacielem był mądry, sympatyczny szczurek. Namalowałam też kilka obrazów z Maryją dla gdyńskich salezjanów. 
Pierwszą wystawę w Trójmieście miała w lutym 2016 r. Jej obrazy zawisły wtedy na ścianach restauracji Sopocka Trójka. Tytuł ekspozycji wiele mówił o autorce prac: „Tam, gdzie jest mój dom”. Były więc radosne, barwne pejzaże z przedwojennej Ukrainy, widoki z Doniecka, ale i z Sopotu – nowego domu malarki. Nad krajobrazami unosiły się anioły, Walentyna lubi mieć świadomość, że ktoś nad nią i nad światem czuwa.
Druga wystawa Walentyny, zatytułowana „Pięćdziesiąt odcinków swobody” odbyła się zimą 2018 r., w bibliotece na Brodwinie. Malarka zaprezentowała tam głównie akwarele ze swej nowozelandzkiej podróży (płócien i blejtramów nie zmieściłaby w samolotowym bagażu), były też jej ulubione kwiaty i motywy sopockie. 
Planuje już kolejną ekspozycję – tym razem będzie miała miejsce w Sopotece, w maju 2019 r.