Vahram Mkhitaryan

Kategorie haseł

sztuka
(13)
Aparat fotograficzny ze „śpiewających kamieni”
Studenci przychodzą na zajęcia z zaawansowanym sprzętem cyfrowym, a ja proszę by go odłożyli i żeby przynieśli coś ze… swojej kuchni. Tak, z kuchni – garnek, albo jakiś  pojemnik plastikowy, w którym można zrobić dziurkę, by powstała camera obscura
Aleksandra Kozłowska
 
Kiedy wracamy rowerami znad morza, Vahram zatrzymuje się przy gęstej kępie miodowo pachnących krzewów. – To oliwnik wąskolistny – wyjaśnia gładząc szarozielonkawe listki. – Zapach mojego dzieciństwa.
Inne rośliny kojarzące mu się z rodzinnymi stronami hoduje w doniczkach. Z dumą pokazuje całkiem już wyrośniętego figowca owocowego, młodziutkie drzewko oliwne, bazylię o fioletowych listkach. Tylko tak słodkich moreli i tak soczystych winogron jak w Armenii u nas nie dostanie. 
Jeże w sąsiedztwie
Z okna w jego pracowni przy ul. Parkowej w Sopocie widać gruby pień modrzewia w całości porośnięty bluszczem. Niżej zieleń utrzymana w stylu, jaki podobał się romantykom, wśród zieleni lubi przemykać się rodzina jeży. Cicho, spokojnie. Sopot, jakiego nie znają turyści z monciaka. 
W pracowni pięknie oczyszczone ceglane ściany, na podłodze ormiański kobierzec, meble z palet. Na lodówce magnesy z litarami alfabetu rosyjskiego i ormiańskiego. Z pozawijanych jak robaczki tajemnicznych dla mnie znaków gospodarz układa swoje imię, ale jedno miejsce zostawia puste - w zestawie jest tylko jedna litera „a”.
Vahram Mkhitaryan, fotograf i filmowiec urodził się w Erywaniu, w 1977 r. – Moja dzielnica to wysunięte na skraj miasta blokowisko. Z balkonu widzę góry Gegamskie z najwyższym szczytem Ażdahak (prawie 3600 m n.p.m) i drugim zwanym Ara (2577 m n.p.m. – opowiada. – Trochę brakuje mi tego widoku. Od trzech lat – najdłużej jak do tej pory – nie byłem w Armenii. Remontowałem tę pracownię, regularnie jeździłem do Odessy, gdzie moja żona Ola przez dwa lata pracowała jako nauczyciel polonijny. 
Mkhitaryan ukończył reżyserię filmów fabularnych na Wydziale Kultury Armeńskiego Państwowego Uniwersytetu Pedagogicznego. Podczas studiów pracował w opozycyjnej telewizji - w 2001 r. została zamknięta przez władze, realizował również reklamy społeczne i filmy dokumentalne m.in. dla Ormiańskiego Czerwonego Krzyża czy innych organizacji międzynarodowych jak UNICEF, UNIFEM, WWF, Internews. Z Polską po raz pierwszy zetknął się w 2005 r., kiedy przyjechał do Warszawy na stypendium Programu im. Lane’a Kirklanda Polsko-Amerykańskiej Fundacji Wolności - zajmował się badaniem na temat reklamy społecznej.
Wcześniej, bo w 2003 r. poznał w Armenii Olę, pracowała tam jako polonistka. Pobrali się pięć lat później, mają córkę Nairi. Zamieszkali najpierw w Warszawie, potem przeprowadzili się do Trójmiasta. Vahram już piąty rok pracuje na gdańskiej Akademii Sztuk Pięknych – prowadzi zajęcia z podstaw fotografii i realizacji obrazu filmowego na Wydziale Rzeźby i Intermediów (w 2016 r. obronił doktorat na ASP w Warszawie). 
– Prowadzę zajęcia z pierwszoroczniakami. To jeszcze dzieciaki, często są zaraz po maturze. Niektórzy zmieniają kierunki, przenoszą się na ASP do innego miasta, wracają. Poszukiwania to ich żywioł. Ja mam im uświadomić, że uczymy się przez całe życie, studia to tylko jeden z epizodów. 
Ma też pokazać młodym, że studia to spotkania z czymś nieznanym, odkrywczym. 
- Przychodzą na zajęcia z zaawansowanym sprzętem cyfrowym, a ja proszę by go odłożyli i żeby przynieśli coś ze… swojej kuchni. Tak, z kuchni – garnek, albo jakiś plastikowy pojemnik, w którym można zrobić dziurkę, by powstała camera obscura. Mamy już taką tradycję - na rozpoczęcie roku z sali, gdzie prowadzę zajęcia urządzamy kamerę otworkową. Przez cały rok tam właśnie się spotykamy. 
Mówi, że fotografią otworkową otwierają fotografię od nowa. - Poprzez wtajemniczenie w fotografię analogową, techniki archaiczne zaczynamy myśleć o obrazie, marzyć o nim, zanim jeszcze powstanie, zaistnieje jako obraz utajony. Myślę, że tej sfery emocjonalnej podróży fotografia cyfrowa nie przekazuje, a to w procesie edukacji bardzo ważne. Na początku studenci wchodzą w to niechętnie, z oporami, szukają motywacji dlaczego mają wydawać środki na materiały fotoczułe, psuć pierwsze klisze i odbitki. Ale później, kiedy posmakują tej magii pracy w ciemni, równie trudno ich z tej ciemni wyciągnąć.  Lubię obserwować jak chce się im działać, jak robią się samodzielni. Nie uważam, że jestem nauczyciełem. „Prowadzący” to chyba lepsze określenie, sam również dużo uczę się od nich. 
Zadania, jakie rozdaje na I roku? Na przykład seria „Kolekcjonowanie” – wykonanie serii zdjęć różnych przedmiotów w krajobrazie miejskim. Zadanie na obserwację. Ktoś „zebrał” wagony tramwajowe czy przystanki, ktoś inny manekiny ze sklepowych witryn, jeszcze inny charakterystyczne, owalne portrety nagrobne. 
Moja wysepka
Pierwszy aparat fotograficzny – Smenę 8 M dostał od ojca, kiedy miał 11 lat. Ale zdjęcia nie wychodziły, nie wiedział dokładnie jak wywołać kliszę, jak poprawnie ją naświetlić. Wciągnęły go dopiero eksperymenty – nakładanie na sobie kolorowych slajdów z popularnymi wówczas bajkami (wyświetlało się je z rzutnika na ścianę) i edukacyjnych obrazków z dinozaurami czy kosmosem. Powstawały kolażowe obrazy. - Na całe godziny zamykałem się w łazience, rodzice musieli żałować swego pomysłu – śmieje się Vahram.
Zanim porwała go fotografia, od dziecka pasjonował się przyrodą. – Mama przyjaciela z klasy wykładała pszczelarstwo na Akademii Wiejskiej Gospodarki, któregoś razu podarowała mi części mikroskopu lustrzanego. Pozbierałem go w całość. Oszalałem na jego punkcie! Tę zwierzętomanię przejęła moja córka. Obserwuje wszystko co biega i lata, mówi że chce być weterynarzem.
Zawodowo fotografią reportażową zajmował się współpracując z Armenian International Magazine. – Razem z kolegami założyliśmy studio fotografii komercyjnej, robiliśmy reklamy żeby mieć pieniądze na prawdziwą sztukę – wspomina. – Potem jeden kolega wyjechał do Górskiego Karabachu, drugi do Kijowa, a później do Stanów. Dziś fotografia w moim życiu pojawia się i znika, jest wysepką, do której wracam. 
Okazją do takiego powrotu może być realizacja pomysłu związanego z megalitami Karahunj (Karahunge) w południowo-wschodniej części Armenii, niedaleko granicy z Karabachem i Iranem. Ustawione w krąg gigantyczne głazy uważa się za prehistoryczne obserwatorium astronomiczne; porównuje do słynnego Stonehenge. – „Karahunj” znaczy „śpiewające kamienie” – tłumaczy Vahram. – niektóre megality mają okrągłe otwory, w miejscu, gdzie je umieszczono zawsze hula wiatr. Gdy przelatuje przez wspomniane dziury powstają różne dźwięki. A ja chcę je potraktować jak aparat fotograficzny. Pomyślałem żeby postawić wokół kamieni namioty i stworzyć w ten sposób naturalną camera obscura. Fotografia otworkowa pozwala na bardzo długi czas ekspozycji, sam proces powstawania zdjęć będzie niezwykły. Dla mnie to miejsce jest wehikułem czasu – cofa nie tylko w czasy prehistoryczne, ale i dużo bliższe, ważne dla mnie ze względów osobistych, kiedy poznałem tam moich dwóch przyjaciół, z którymi później założyliśmy studio fotograficzne. A było to przy okazji corocznego wydarzenia, które organizował Ashot Avagyan, malarz z Sisianu, miasta na południu Armenii. Ashot przenosi na płótna sceny z petroglifów, które do dziś zachowały się niedaleko Karahunj na górze Ukhtasar, następnie gotowe obrazy płucze w tamtejszym wulkanicznym jeziorku – to jego prywatny „pogański” rytuał – i dopiero po tym uważa je za skończone. 
Jeśli uda mu się uzyskać grant, Vahram chciałby zrealizować projekt w Karahunj jesienią. - Jesień w Armenii jest piękna, jak nigdzie indziej, pełna dojrzałych brzoskwiń, winogron, młodego wina.
Które granice można przekroczyć?
Mała, zagubiona gdzieś w górach Armenii wioska. 10-letni chłopiec bardzo chce mieć rodzeństwo, niecierpliwie czeka na wymarzonego brata. Ale życie układa się inaczej – zamiast braciszka, Seto dostaje baranka… Za tę wzruszającą, poetycką półgodzinną opowieść, swój fabularny debiut (2014 r.) Vahram Mkhitaryan dostał ponad 20 nagród i wyróżnień m.in. na festiwalach filmowych w Angers, Bratysławie, Erywaniu, Gdyni, Kairze, Kijowie, Krakowie. W tym samym roku ukończył też swój pierwszy niezależny dokument krótkometrażowy pt. „Pieśń pasterza”, również wielokrotnie nagradzany w Polsce i za granicą. Swój talent Vahram szlifował podczas kursu fabularnego i dokumentalnego Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Trzy razy był stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego i dwa razy Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego. 
Pomysłów na kolejne filmy ma całą listę. To przeważnie historie osadzone na  Wschodzie, związane z Kazachstanem, Rosją, Czeczenią, Turcją, Armenią. Ma nadzieję, że uda mu się zrobić debiut pełnometrażowy. Ale jednocześnie jest pełen obaw. – Im jestem starszy, tym wyraźniej widzę, że robienie np. dokumentów to wielka odpowiedzialność. Pracowałem przy filmach o osobach bezdomnych, starych, biednych, wykluczonych. To szczególnie wrażliwy obszar. Poznajesz swoich bohaterów, wchodzisz w naprawdę głębokie relacje, zdobywasz zaufanie. Musisz być więc bardzo ostrożny decydując o tym, co w filmie pokażesz. Czasem nawet sami bohaterowie nie zdają sobie z tego sprawy, tym większa jest więc odpowiedzialność reżysera. A tymczasem dominuje tendencja by przekraczać kolejne granice, szokować, zadziwiać, wstrząsać. Bardziej komfortowo czuję przy pracy w filmie fabularnym. Ale to z kolei kosztowne przedsięwzięcie; dużo czasu zajmuje rozwój projektu i pozyskiwanie środków. 
Taniec w gąszczu parku
Myśli również o filmowych impresjach tanecznych. Ma już w tym doświadczenie - przez sześć lat robił reportaż fotograficzny w szkole choreograficznej w Erywaniu, później realizował „Portal - lęk wysokości” - z portalu oświetleniowego fotografował balet „Spartakus” w Teatrze Wielkim w Warszawie. - Uwielbiam „Spartakusa”, adagio mogę słuchać o każdej porze, wzrusza mnie za każdym razem – nie ukrywaVahram. - Ale najbardziej lubię  „Święto wiosny” Strawińskiego.
W Sopocie często jeździ rowerem wzdłuż morza. - Jedno z moich ulubionych miejsc to park za Grand Hotelem, ścieżka biegnie niemal do klifu w Orłowie. Po drodze, wśród bujnej zieleni ukryte są drewniane pomosty, pod nimi chlupocze mokradło. Te pomosty widzę jako kameralną scenę dla tańca, dla ruchu.
I dodaje: - Sopot w ogóle kojarzy mi się z ruchem. To wręcz idealne połączenie ciszy i spokoju poza sezonem, oraz szalonego ruchu turystycznego latem. Nie da się tu nudzić. Chodzę na tutejszy basen. Jakiś czas temu stwierdziłem, że skoro mieszkam nad morzem, muszę nauczyć się dobrze pływać. Nie chwaląc się tak się tam rozhulałem, że basen wydaje mi się już na mnie za mały – śmieje się. – Kupiłem sobie pływacką literaturę instruktażową i ćwiczę, całkiem dobrze mi idzie, jestem z tego dumny. 
Docenia Sopot poza sezonem, albo taki nieco na uboczu, jak „jego” ul. Parkowa. – Przez jakiś czas życie utrudniała mi sąsiadka, niechętna mi kobieta – nie lubiła chyba mojego wschodniego akcentu. Mówiła, że nie ważne kim jestem, bo jak ze wschodu, to wiadomo, że Sowietem. Ale wyprowadziła się i teraz jest spokój. Z pozostałymi sąsiadami mam bardzo dobre relacje, lubimy się. „Dzień dobry, sąsiedzie. Dobrze pana widzieć” – witamy się. W Armenii mówimy, że dobry sąsiad lepszy niż dobry krewny. I tak właśnie jest.
Innych Ormian w Sopocie nie poznał, ale w Gdańsku spotyka się z całkiem liczną społecznością ormiańską. – W sierpniu 2017 r. przy ul. Mariackiej została otwarta siedziba Związku Ormiańskiego w Gdańsku, głównym motorem jest tam Gagik Parsamian, malarz i ceramik. Ale nie zamykamy się tylko w ormiańskim kręgu. Od początku istnienia Związku zależy nam, by każdy mógł przychodzić na spotkania czy wystawy. I tak właśnie się dzieje – więcej przychodzi do nas Polaków niż Ormian. Mamy lekcje języka ormiańskiego, a od kiedy Gagik sprowadził tu stare pianino - u Ormian to wręcz niezbędna część umeblowania domu - również zajęcia z muzyki. 
Trójmiejscy Ormianie co roku 24 kwietnia spotykają się też pod chaczkarem, kamiennym krzyżem przy kościele św. Piotra i Pawła w Gdańsku, w Zaułku Ormiańskim. – To nasz Dzień Pamięci, rocznica ludobójstwa Ormian dokonanego przez rządy młodoturków w Imperium Osmańskim w latach 1915-1917. Pamiętam jak oglądałem w telewizji (niestety nie mogłem być tam osobiście) obchody setnej rocznicy Rzezi Ormian, odbywały się na placu Republiki w Erywaniu. Wystąpił zespół System Of A Down – młodzi szaleli, tańczyli, niesamowita energia! I to było świetne! Żywioł, taniec zamiast płaczu. Rocznicę trzeba czcić, ale jednocześnie musimy iść do przodu.
Wielkim krokiem na przód była kwietniowa (2018) „aksamitna rewolucja”. Cała stolica Armenii ruszyła w ulicznych antyrządowych protestach, demonstracje trwały nie cały miesiąc. Co najważniejsze – przyniosły skutek. Bez przemocy udało się odsunąć od władzy Serża Sarkisjana, wieloletniego prezydenta, później premiera Armenii. – U nas nie było lustracji, w rządzie wciąż mieliśmy ludzi z czasów ZSRR. To fantastyczne, że w bezkrwawy sposób zostali odsunięci, mimo że Rosja próbowała wmawiać Ormianom, że „aksamitna rewolucja” jest sterowana przez Zachód. Teraz u władzy są ludzie młodzi, minister diaspory ma 27 lat! Przewodniczący ruchu rewolucji i dzisiejszy premier Nikol Paszinjan ma 43. Na zarzuty, że nie mają doświadczenia odpowiadają: „Tak, nie mamy doświadczenia w korupcji, nie mamy doświadczeń z oligarchią”. 
Jesteśmy tu od XIV wieku
Gdy pytam Vahrama jak czuje się wśród Polaków, odpowiada ze śmiechem, że coś musi między nami być, w końcu na żonę wybrał sobie właśnie Polkę. 
I przypomina, że Ormianie żyją w Polsce od XIV w. Że od króla Kazimierza Wielkiego dostali liczne przywileje, tak jak inne mniejszości: Grecy czy Żydzi. Zajmowali się przeważnie handlem, rzemiosłem, byli dyplomatami i tłumaczami na Bliskim Wschodzie. – Lubię rozmawiać z Polakami – mówi Vahram. – Ciekawie jest obserwować stosunek Polaków do świata, do innych. Nie do końca na przykład rozumiem to napięcie związane z polskimi Żydami. Ortodoksyjnych praktykujących Żydów prawie tu nie ma, większość się zasymilowała, ale rozmowy o Żydach wciąż budzą mnóstwo emocji i zadrażnień. Nawet wśród niektórych moich kolegów filmowców, ludzi z natury otwartych temat ten wywołuje jakiś ukryty na co dzień, narzucony nacjonalizm. Dla mnie to trochę niepojęte, że można nie mieć zaufania do własnych obywateli, ludzi którzy rozmawiają po polsku, chodzili do polskiej szkoły, skończyli tu studia, a przy tym cały czas pozostają nie do końca swoi w kraju, w którym się urodzili. 
- Jako przybysz jestem szczególnie wrażliwy na te tematy - przyznaje. - Mam trochę trudne do wymówienia imię i nazwisko, ale ktoś, kto interesuje się piłką nożną na pewno wie jak je przeliterować. Wszystko poprzez Henrikha Mkhitaryana, który grał w Borusii Dortmund z Robertem Lewandowskim, a teraz jest w Arsenale. Ale gdy dzwonię po taksówkę, wolę już nie ryzykować - podaję hasło Aleksandrowicz, to od imienia mojego taty - Sasza (zdrobnienie od Aleksandra).
I zaznacza: - Nie wybierałem tego, że urodziłem się Ormianinem. Natomiast dziesięć lat temu dostając Kartę Polaka i podpisując przynależność do narodu polskiego, a później przyjmując polskie obywatelstwo, wiedziałem, że był to mój własny i świadomy wybór, za który ponoszę odpowiedzialność. Jednocześnie dołączając do polskości, wiem że ani troszkę nie zrezygnowałem z bycia Ormianinem. 
Mówi też, że w tej chwili w Armenii jest uważany również trochę za obcego, za Europejczyka, Polaka. - W Polsce też pozostaję wciąż nie do końca swój, jestem kimś ze Wschodu, i tak to zostanie chyba do końca życia. Ale dla artysty to może nawet dobre, ta wrażliwość i poczucie dystansu zarówno do Armenii, jak i do Polski, do świata w ogóle.