Urodziłem się 26. 04. 1938 r. w Zoppot (dziś Sopot) jako Udo Gerhard Mierski, pierwszy z czworga dzieci.
Mój ojciec, Gerhard Mierski, samodzielny kupiec, prowadził w Sopocie, przy Adolf Hitelrstr. 797,  dobrze prosperujące przedsiębiorstwo handlujące produktami budowlanymi i środkami zapalnymi. Ojciec zatrudniał 25 pracowników.
W lipcu 1940 r. rodzice zostali zmuszeni do zmiany nazwiska. Narodowi Socjaliści grozili ojcu utratą zleceń i zamknięciem przedsiębiorstwa, jeśli nie zmieni nazwiska.
Od jesieni 1944 r. chodziłem do szkoły ludowej (Volksschule), która znajdowała się przy Adolf Hitlerstr. i róg Mały Podjazd (dzisiejsza ul. Marynarzy). Nauka, ze względu na zbliżający się front rosyjski, została w lutym 1945 r., zawieszona.
Dobrze pamiętam dzień 29. 01. 1945 r. Podczas lekcji mój kolega wstał i powiedział:
Ja dzisiaj przyszedłem ostatni raz do szkoły, ponieważ jutro z moimi rodzicami statkiem  „Wilhelm Gustloff” jedziemy na zachód.
Nie wiedziałem wtedy, że mój ojciec miał też kartę upoważniającą do podróży „Wilhelmem Gustloffem”. Trzymał to przed nami w tajemnicy. Wieczorem 30. 01. 1945 r. ojciec został telefonicznie poinformowany, że „Wilhelm Gustloff” będzie odpływał za godzinę i że nasza rodzinna (moja matka i 4 dzieci) nie są jeszcze na pokładzie.  Na to odpowiedziała moja mama, że nie będzie płynąć, że jest jeszcze za słaba po porodzie mojej młodszej siostry na podróż statkiem. Ta sytuacja uratowała nam prawdopodobnie życie, gdyż tej samej nocy statek ten został trafiony przez trzy rosyjskie torpedy i zatonął. Prawie 10 000 ludzi utonęło na Bałtyku.
W styczniu i w lutym 1945 r. było strasznie zimno, przeszło minus 20 stopni. Ulica prowadząca z Gdańska do Gdyni była na odcinku „sopockim” zapchana przez kilka tygodni. Tysiące ludzi, większość furmankami zaprzężonymi w konie uciekała przed nadchodzącym wojskiem rosyjskim. Jedna kobieta, której złamała się akse w furmance, spytała mnie, czy mógłbym się jej postarać o część zamienną. Niestety, nie mogłem jej pomóc.
Rankiem 23. 03. 1945 r. nagle w Sopocie byli już Rosjanie. Weszli do miasta niedaleko od naszego mieszkania, okolice dzisiejszej ul. 23 Marca. Razem z innymi mieszkańcami domu siedzieliśmy w piwnicy i w pralni.
Rosjanie natychmiast byli za kobietami i je gwałcili.
Moi dziadkowie i ciotki mieszkali podczas wejścia Rosjan do Sopotu na ulicy Charlottestr. 8 (obecnie ul. Lipowa). Tam też przebywałem prawie codziennie z  moją mamą i rodzeństwem. Któregoś dnia zjawił się Rosjanin i zażądał od mojej mamy zegarka na rękę, przyłożył pistolet do mojej głowy i groził że mnie zastrzeli, jeżeli go nie dostanie. Ponieważ moja mama nie miała takiego zegarka, wskazała na zegar kuchenny wiszący na ścianie. Ale Rosjanin go nie chciał. Zacząłem płakać. Rosjanin zabrał pistolet od mojej głowy i powiedział, że wróci za pół godziny i że zegarek na rękę na być. Mama wzięła od cioci taki zegarek, ale Rosjanin nie pojawił się więcej.
Pamiętam też, że w sąsiednim domu na Charlottestr. 10 mieszkający tam właściciel zastrzelił swoją żonę, dzieci i siebie. Ciała zostały najpierw zakopane w ogrodzie, ale po kilku dniach pochowano ich na cmentarzu,
Moja mama mogła poruszać się po Sopocie bez obawy, że Rosjanie ją zaatakują, albo coś jej zrobią. Wychodząc na miasto zawsze zabierała ze sobą moje młodsze rodzeństwo. Kobietom w towarzystwie dzieci Rosjanie nic nie robili.
Ja osobiście, jako młody chłopak, poruszałem się po Sopocie swobodnie. Ponieważ nic nie było do jedzenia przeszukiwałem, podobnie jak inne dzieci, zniszczone sklepy. Wszystkie jednak z reguły były spustoszone. Częściej zbieraliśmy z mamą szczaw, z którego mama gotowała zupę.
Pewnego dnia, koło Małego Podjazdu, leżał martwy koń. Poinformowałem mamę i szybko polecieliśmy po koninę. Dużo osób było już na miejscu i wycinało kawałki mięsa z konia
Dzieci znalazły, na przedłużeniu dzisiejszej ul. 23 Marca, dużą ilość bomb, niewypałów. Kijami stukaliśmy w te bomby. Jak się moja mama o tym dowiedziała to zabroniła mi tam chodzić.
Mój ojciec został po raz pierwszy aresztowany przez Rosjan 24. 03. 1945 r. Zaraz go wypuścili. Następnego dnia, 25. 03., został znowu aresztowany. Poprowadzono go przez ulice Sopotu i postawiono go naprzeciwko pozostałym w Sopocie Polakom, ale nikt go nie obciążył. W dniu 29. 03. 1945 r. razem z 20 innymi mieszkańcami mój ojciec maszerował pod ochroną rosyjską do gospodarstwa koło Kartuz. Tam było już zgromadzonych około 200 osób, mężczyzn z Sopotu, między innymi byli tam wszyscy sopoccy lekarze. Następnego dnia, 30. 03. 1945 r., nastąpił marsz powrotny do Danzig – Langfuhr ( obecnie Gdańsk – Wrzeszcz), a stamtąd do więzienia Schieβstange w Gdańsku. Dnia 6. 04. 1945 r. nastąpił marsz około 1000 ludzi do Graudenz (obecnie Grudziądz). W Grudziądzu więźniowie zostali ulokowani w barakach i następnie przydzieleni do prac porządkowych. Wkrótce odbyła się selekcja więźniów, część miała zostać wysłana za Ural. Część, w tym mój ojciec, szli z powrotem do Gdańska. Tutaj ojciec dostał się do obozu Narviklager. W połowie 08.1945 r. ojciec został zwolniony z obozu. Chorował na tyfus.  Po powrocie do domu mój ojciec dowiedział się o transporcie, jaki za kilka dni miał pójść z Sopotu na zachód. Transport był organizowany przez siostry Czerwonego Krzyża. Ojciec dostał miejsce w tym transporcie. Transport odchodził z Karlikowa,  z toru towarowego. Moi dziadkowie i ciotki żegnali nas płacząc. Tak jechaliśmy, około 400 osób w zamkniętych wagonach towarowych, przez Berlin i Magdeburg do Hanoweru, gdzie dojechaliśmy 31.08.1945 r. Z Hanoweru rozsyłali nas w różne miejsca.
Udo Mierau