Tadeusz Kopoczyński

Przyjechałem do Sopotu w roku 1946 jako tzw. element napływowy. Pochodzę z woj. poznańskiego. W 1946 r. znalazłem się wraz z rodziną, czyli mamą i starszym bratem na Ziemiach Odzyskanych, w Lęborku. Brat znalazł tam pracę. Moja mama miała prawie 60 lat i była niezdolna do pracy. Ja miałem lat 17 i bezskutecznie szukałem pracy. Późnym latem 1946 r. przyjechałem razem z mamą do Sopotu odwiedzić brata mojej mamy, który mieszkał w Sopocie, właśnie po to, aby znaleźć mi pracę. Byłem Sopotem zachwycony i zaskoczony. Po tym śpiącym Lęborku byłem oszołomiony gwarem na dzisiejszej ul. Monte Cassino, wtedy Rokossowskiego. Kolorowy tłum przewala się w stronę plaży. Mój wujek mieszkał przy Rokossowskiego 58, prawie na przeciwko kina Polonia, na pierwszym piętrze, między obecnym Spatifem i Algą. Na tym pierwszym piętrze mieszkały trzy spokrewnione ze sobą rodziny: wujek, rodzice żony wujka, siostra wujka z pięciorgiem dzieci. Wujek powiedział, że mogę u niego zostać. Pracę znalazłem w prywatnej firmie instalacyjnej, bo chciałem zostać elektrykiem. Firmę prowadził inżynier Eugeniusz…..Nazywała się Gdańskie Zakłady Elektrotechniczne i mieściła się w pobliżu dworca, przy ul. Kolejowej 2.

Moja mama na trzeci dzień wróciła do brata.

Budynek, w którym mieszkał wujek był wtedy ostatnim budynkiem w ciągu ulicy. Dalsze budynki w stronę morza były zniszczone. Wcześniej stały tam dwa hotele, jakieś wille, ale po wojnie aż do ul Grunwaldzkiej wszystko było zniszczone. Z okna mieszkania wujka był widok na tłum kłębiący się pod kinem, nie było jeszcze domu towarowego. W tym kolorowym tłumie przewijali się chłopcy, którzy oferowali papierosy, mieli zawieszone na szyjach takie tace i napisy: Papierosy Chesterfildy, lucky strike i pokrzykiwali sobie: Luki stryki, grube jak byki, prosto z Ameryki, kupujcie, kupujcie!
Pierwsze dwa dni w Sopocie były wczasowe, luksusowe. Zamieszkałem na oszklonej werandzie z widokiem na Rokossowskiego. Zaprzyjaźniłem się z Helmutem, który wprowadził mnie w otoczenie: pierwsze spacery po molo i okolicy. Helmut był najstarszym synem siostry mojej cioci. Miał 15 lat. Przez niego zapoznałem sympatyczną blondynkę, która mieszkała na ul. Bieruta. Jak to się mówi chodziliśmy ze sobą. Na czym polegało to chodzenie? Spacerowaliśmy, bawiliśmy się w chowanego na placu przed molem, w muszli koncertowej, na tarasach i kąpaliśmy się w morzu. Jeśli chodzi o molo, to było tam pierwsze poszerzenie i tam zbierała się młodzież. Stamtąd też, z dolnego pomostu, skakało się do morza. Co odważniejsi skakali w górnego, z poręczy. Ja też się kiedyś odważyłem, żeby zaimponować mojej dziewczynie.

Mój wujek, który niestety był inwalidą, miał nocne dyżury w pracy. Potem w dzień odsypiał, ale było to trudne. Pod naszym oknem zawsze usadawiał się pan, który grał na okarynie, to taki rodzaj fletu. Pan znał tylko trzy melodie i grał je na okrągło. Bardzo to utrudniało wujkowi odpoczynek.
Na trzeci dzień rozpocząłem pracę w wspomnianej firmie. Firma mieściła się w normalnym mieszkaniu. Jeden pokój to magazyn, kolejny biuro, dalej mieszkanie właściciela. Przychodziliśmy do pracy na 7.00. Monterów było kilku. Ja zostałem przydzielony do montera, który się nazywał Alfred Itrych. Moja pierwsza praca to był właściwie wyjazd do Gdyni, na budowę magazynów Centrali Rybnej. Do Gdyni jeździło się wtedy samochodami ciężarowymi, z przyspawaną z tylu drabinką żelazną. Przy wejściu do samochodu stal pan i kasował należność za przejazd. Moja praca początkowo była dość trudna: przez całe 8 godzin stałem na drabinie z młotkiem i przecinakiem w ręku i w tych betonowych ścianach musiałem wykłuwać otwory. Ręce miałem poharatane. Z czasem wszystko się ułożyło. Bardzo przyjaźnie potraktował mnie właściciel firmy, jak syna. W pewnym momencie zwolnił mnie z pracy na budowach i zostałem u niego magazynierem.
Oszklona weranda była zimna, trudno żebym nocował tam zimą. Jak wspominałem wcześniej mieszkanie było mocno przeludnione. Zacząłem szukać innego lokum. Zarabiałem już pieniądze i znalazłem w końcu taka małą klitkę na ulicy Stalina 834. W małej chatce, na poddaszu, był wyodrębniony pokoik. Ściany były z dykty, obklejone tapeta. Policzyłem, że było 15 wzorów, wykorzystano resztki różnych tapet. W tym pokoiku były łóżko, stojak z miską do mycia, krzesełko i piecyk żelazny tzw. koza. Tam już mogłem jakoś przezimować, ugotować sobie jakąś herbatę. Naprzeciwko był sklep, gdzie kupowałem drzazgi smolne.

W karnawale zaprosiłem moją dziewczynę na potańcówkę, która odbywała się na ul. Chopina, w dawnym Domu Polskim. Tam była zabawa taneczna w karnawale. To tyle, jeśli chodzi o 1946 r.
W 1947 przeczytałem ogłoszenie o kursach maturalnych organizowanych przez BOWiD, czyli Bojownicy o Demokrację i Wolność. Zapisałem się, zostałem przyjęty i zaczęła się nauka. To ograniczało dosyć moja swobodę czasu wolnego. Tutaj pomógł mi szef mojej firmy. Jak się dowiedział, że chodzę do szkoły przyjął mnie do siebie, jako magazyniera. Moim zadaniem było wydawanie rano materiałów, prowadzenie kartoteki, i porządkowanie materiałów w pokoju i piwnicy. Dzięki temu miałem czas na naukę. Szef był jakoś tak przyjemny dla mnie, dla mnie i dla sekretarki. Zapraszał nas na obiady do domu. Szef miał dwie córki, które były sportsmenkami, osiągały sukcesy w lekkiej atletyce. Jakie dokładnie to nie wiem, bo nie trzymałem się z nimi blisko, ale pamiętam, że jeździły na obozy sportowe.
Z monterem Itrychem polubiliśmy się, do tego stopnia, że gdy on mnie kiedyś odwiedził w tej mojej klitce na Stalina to powiedział: Nie, tutaj nie możesz mieszkać. I wziął mnie do siebie, do swojego domu na Chopina 32. Tam zamieszkałem w dużym pokoju z werandą. Kiedyś ten pokój wynajmowali letnikom. Zaprzyjaźniliśmy się do tego stopnia, że kiedy urodził mu się syn to zostałem jego ojcem chrzestnym.
Teraz radykalnie zmieniła się moja pozycja: zarabiałem dobrze, mieszkałem w centrum Sopotu, do szkoły niedaleko, więc zacząłem sobie pozwalać na chodzenie do hotelu Nadmorskiego. Ale jeszcze wcześniej pamiętam taką jedną nieprzyjemną przygodę. Na molo obowiązywały bilety, ale do pewnej godziny wejście było już za darmo. Kiedyś wypiliśmy po dwa piwa i poszliśmy na molo. Brakowało 30 min do godziny, od której można było wchodzić bezpłatnie na molo, jednak stwierdziliśmy, że idziemy bez biletu. Szturmem wzięliśmy bramkę, choć kasjer wygrażał. Gdy wracaliśmy przy bramkach czekał na nas kasjer i patrol straży przybrzeżnej. Pod strażą odprowadzili nas na komendę, to było gdzieś na końcu Powstańców Warszawy. Nakazali wyjąć wszystko z kieszeni, ściągnąć paski od spodni. Noc spędziliśmy na pryczach. Rano, najpierw zabrali kolegę, potem mnie. Dyżurny oficer siedział za stołem, wyglądał bardzo groźnie. Przed nim leżały moje rzeczy, w tym portfel. Co się okazało: w tym portfelu miałem odcinek błony filmowej, na której były zdjęcia z plaży, które chciałem wywołać. No i się zaczęło:
- Co to za zdjęcia?
- No zdjęcia, z plaży, z koleżanką.
- Ale jakie to są zdjęcia? Zdjęcia robione w stronę lądu!
Ja na to: Nie widzę w tym nic złego

Oficer drążył: Robiliście dokumentację dla wroga? Wiecie, co wróg może zrobić z taka dokumentacja? Idziecie na pasku wroga!
Przemowa była dość długa. W końcu mnie wypuścili, ale zdjęcia straciłem.