Listy od Marianny

Najdawniejsze wspomienia Ryszarda Zienkiewicza toną w letnim słońcu. Trzyletni Rysio po kolana brodzi w Potoku Grodowym, listewka z żyłką służy mu za wędkę. Łapie drobne rybki, biega w strumyku pokrzykując radośnie, chlapie wodą

Aleksandra Kozłowska

- Mieszkaliśmy wtedy w ładnym domu z werandami na końcu ul. Powstańców Warszawy. Potem przeprowadziliśmy się na Fiszera. Rodzice, jak przystało na sopocian wynajmowali w sezonie pokój letnikom. Dawało to finansowe wsparcie na zakup ziemniaków i węgla na zimę. Jak wielu wówczas, robili też kiszoną kapustę - stała w piwnicy, w drewnianej beczce – wspomina kilkadziesiąt lat później Ryszard.
 

Racjonalizator i społecznik

 

Choć - jak sam mówi - jest sopocianinem przez całe swe świadome życie, urodził się w Słupsku, w 1948 r. -Tam poznali się moi rodzice. Po wojnie moja pochodząca z Warszawy mama, Marianna, przyjechała do Słupska z siostrą w poszukiwaniu brata - rozdzieliła ich wojenna zawierucha. W czasie wojny mama pracowała u dentysty w Giżycku. Ojciec, Stanisław zaś urodził się pod Lidą, na Wileńszczyźnie. Po wojnie trafił do Słupska, po ślubie razem z mamą prowadzili tam sklep spożywczy. Ale interes im nie wyszedł, więc w 1949 r. opuścili Słupsk.

Szukając sobie nowego miejsca do życia zdecydowali się na Trójmiasto. - W Gdańsku bowiem mieszkał już brat mojego ojca. Wtedy często przyjeżdżało się tam, gdzie był już ktoś z rodziny. W sumie była ich czwórka rodzeństwa – dwójka została na Wileńszczyźnie, a dwóch braci: mój ojciec i stryj znaleźli się w Polsce. Na początku stryj przygarnął tatę, dopóki ten nie znalazł sobie mieszkania w Sopocie, właśnie tam, niedaleko Potoku Grodowego.

Ojciec Ryszarda był pracownikiem umysłowym w budownictwie, specjalistą od norm pracy. - W latach 60. i 70. dorabiał sobie pomysłami racjonalizatorskimi. Panował trend, by zwiększać wydajność pracy. Całe linie produkcyjne wymyślał – opowiada Ryszard. - Mama z kolei pracowała przy ul. Okrzei w słynnej pralni chemicznej „Śnieżka”. Rodzice prowadzili bardzo aktywne towarzysko życie. Mieliśmy bardzo dobre kontakty z sąsiadami, wspólnie obchodziło się imieniny, święta… Do tego ojcie był zapalonym społecznikiem - działał m.in. w komitecie rodzicielskim w mojej szkole.

 

Żona przyzwyczajona do komfortów

 

- Ciekawym przypadkiem sopocianki jest Krystyna, moja żona – kontynuuje Ryszard. - Wieloletnia oliwianka - mieszkała tam dopóki nie wyszła za mąż, ale urodzona w Sopocie, na Stawisku. W kurorcie mieszka już 43 lata.

- Kiedy zaraz po ślubie przeprowadziłam się do Sopotu, zamieszkałam z mężem na ul. Fiszera, w mieszkaniu jego rodziców. Było ciekawie, bo w pięciu pokojach żyło pięć rodzin – efekt dokwaterowywania. Do tego dwie kuchnie i dwie toalety, ale bez łazienki. Kąpało się w misce, od połowy do połowy. Trudne to było dla mnie – przyznaje Krystyna.

- Tak, bo żona była przyzwyczajona do komfortów – uśmiecha się Ryszard.– W rodzinnym domu, w Oliwie miała łazienkę i gorącą wodę, trzeba było tylko napalić w piecu. Szybko więc wygospodarowaliśmy łazienkę w mieszkaniu rodziców - dla żony przecież wszystko. A gdy robiliśmy remont, pod podłogą znaleźliśmy mnóstwo bursztynowego pyłu – okazało się, że przed wojną w tym mieszkaniu działał zakład obróbki bursztynu. Stąd pewnie brak łazienki, tylko dwie toalety dla pracowników: męska i damska.

 

Autochtonka pani Kubasiak

 

- Z dzieciństwa pamiętam pięć-sześć sąsiadek autochtonek, przedwojennych mieszkanek Sopotu – mówi Ryszard. - Mówiły twardym, łamanym polskim. Obok nas mieszkała pani Kubasiak z siostrą, która wcześniej zmarła. Przed wojną ich rodzina prowadziła sprzedaż pamiątek.

Ryszard wspomina jak w latach 80. pani Kubasiak potrafiła pójść do słynnej restauracji Pod Strzechą, zamówić obiad, a do obiadu kieliszeczek czegoś mocniejszego, a potem, gdy przyszło do płacenia, oznajmić,że zapłaci „ten pan z Galluxu”. Gallux – wyjaśnia sopocianin - był znanym powszechnie sklepem z bielizną, mieścił się przy Monciaku, tam, gdzie dziś znajduje się kawiarnia Szydłowskiego. W Galluxie szefowali państwo Turscy, mieszkali w sąsiedztwie. I jako sąsiedzi - zdaniem pani Kubasiak – powinni za jej obiad zapłacić.

- Pani Kubasiak była prawdziwym oryginałem – uśmiecha się Krystyna. - Kiedyś przyszła do mnie, spytała czy jest mój syn. Mocno zdziwiona zawołałam 11-letniego wówczas Adama. Gdy się zjawił, pani Kubasiak do niego: „Masz papierosa?”

Samotna autochtonka (jej córka wyemigrowała do Danii i nie utrzymywała kontaktu z matką) pod koniec życia chorowała na Alzheimera. Zimą skarżyła się na chłód w mieszkaniu, więc Zienkiewiczowie codziennie przynosili jej wiadro węgla i drewno na rozpałkę. - Stawialiśmy jej to wiadro pod drzwiami, bo nikomu nie otwierała - wspomina Krystyna. - Wychodziła jedynie w nocy, do skrzynki pocztowej. Kiedyś przestała wystawiać wiadro. Nie odpowiadała na stukanie, wezwaliśmy więc administrację. Okazało się, że leżała w łóżku, w wyziębionym mieszkaniu, z warstwą lodu na podłodze w kuchni. Zabrano ją do szpitala, potem dostała opiekunkę z pomocy społecznej. Pani Kubasiak żyła do początku XXI w., pod koniec mówiła już wyłącznie po niemiecku.

 

Derda

 

Życie w tamtych czasach toczyło się głównie na podwórkach. Zabawki? Wystarczyło kółko od roweru, drut i tak się ganiało. Albo gra w szmaciankę czy palanta. - Potem, gdy byliśmy już nastolatkami, zaczęliśmy grać – w szachy i w karty. Wtedy w Sopocie królowała derda, najlepsza karciana gra dla dwóch osób - opowiada Ryszard. - Opracowałem nawet historię derdy, opisałem reguły gry. Będę ją popularyzował. Rodzinę już dawno nauczyłem w nią grać. Z żoną, synem grywamy regularnie.

Przypomina, że Sopot po Październiku stał się jednym z krajowych centrów nielegalnej gry. - Działało podziemne kasyno u Fikasa, w prywatnym mieszkaniu – mówi dalej sopocianin. - Żeby wejść, trzeba było mieć wprowadzającego. Milicja oczywiście świetnie znała to miejsce; część szulerów z nią współpracowała. Gdy przychodziło lato, w Sopocie pojawiał się wielki świat: prywaciarze, badylarze, sędziowie, aktorzy. Zajmowali kabiny w Łazienkach i całymi dniami grali w karty. Oczywiście na pieniądze. Tu fortuny się przewalały. Klimat zupełnie jak z „Wielkiego Szu”. Zdarzało się też, że żądni hazardu gracze wynajmowali pokój w Grand Hotelu i wystawiali tam nielegalną ruletkę. Temat zbadałem naprawdę dokładnie, jakiś czas temu robiłem kwerendę wśród ówczesnych graczy w derdę, opisałem tamten świat.

Ale także, gdy nie było się hazardzistą, na lato się czekało jak na święta. – Sopot stawał się pełen życia, kolorowy, atrakcyjny. Pamiętam pierwszy Non Stop przy molo i oba kolejne – niedaleko pensjonatu „Wanda” i na Wyścigach - królował big beat z całą swoją modową otoczką – uśmiecha się Zienkiewicz.
 

Morka, psia terapeutka

 

Krystyna, z zawodu rysownik map, przez ponad 10 lat zajmowała się dogoterapią. Jej nieodżałowana czarna labradorka o imieniu Morka odbyła ponad tysiąc spotkań z chorymi dziećmi: cierpiącymi na autyzm, z porażeniem mózgowym, z zespołem Downa. Jako psi terapeuta zdobyła tytuł Psa Bohatera. – Zaczęło się od tego, że przeszłam na rentę i w pewnej chwili postanowiłam coś zrobić ze swoim czasem – opowiada Krystyna. - Przeczytałam w gazecie, że w Gdyni powstaje fundacja dogoterapii, nazywała się Dogtor. Zapisałam się. Obie z Morką przeszłyśmy szkolenie i zaczęłyśmy wspólną pracę.

Scenariusz terapii terapeuta przygotowuje dla każdego dziecka osobno. - Zależy czego pacjent potrzebuje. Przy porażeniu mózgowym trzeba rozwijać motorykę rączek – pomaga np. karmienie psa łyżeczką. Podobnie jest z dziećmi z zepołem Downa. Są zachęcane do ćwiczeń: usiądź jak pies, przeturlaj się jak pies. Z kolei dzieci autystyczne potrzebują kontaktu, delikatności, spokoju, wyciszenia - głaszczą psa, przytulają się do niego.

- O mojej żonie opowiem rymowanką z mojego tomiku – zapowiada Ryszard i z książeczki pt. „Limeryki i rymeliki sopockie. Wiwat, wiwat Sopot!” czyta: „Jest w Sopocie godna czci matrona/ Cnót i zalet kobiecych ikona/ Niczym sekwoja życia ostoja/ Kochanka i matka – moja żona”.

 

Marianna, dzielna listonoszka

 

Tomik, z którego pochodzi cytowany wierszyk ukazał się osiem lat temu nakładem wydawnictwa Maszoperia. Zaczyna się frywolnym „Zbaczaniem staruszka”: „Pewien staruszek w alei Mamuszki/Zbacza czasem ze swojej dróżki/ Nie z powodu błędnika/Ale braku stanika/ Pod bluzeczką, gdzie ładne cycuszki”.

Ryszard śmieje się, że choć z zawodu jest elektronikiem po Technikum Łączności i Politechnice Gdańskiej, zawsze ciągnęło go do literatury. A że weny mu nie brakowało, powstał niezły zbiorek limeryków. Pisze je zresztą do dziś – ale rzadziej, tylko na specjalne okazje. 

Wielką pasją Ryszarda stała się bowiem filatelistyka. - W rodzinie nie mam żadnych tradycji filatelistycznych, ale gdy jakieś 20 lat temu na Jarmarku Dominikańskim poznałem historyka i filatelistę – Bernarda Jesionowskiego, kustosza w muzeum malborskim, tak mnie zaintrygowało to, co opowiadał o historii poczty, że dałem się wciągnąć po uszy. Zaproponował żebym opracował pocztową historię Starogardu Gdańskiego.  Po 10 latach badań i kompletowania zaprezentowałem zbiór w formie eksponatu  na wystawie okręgowej w Białogardzie i zdobyłem za niego Grand Prix. Od kolejnych 10 lat jest poprawiany i sukcesami prezentowany na wystawach krajowych i międzynarodowych.

Potem - jako lokalny patriota - zajął się pocztą sopocką. – Początej jej historii datujemy od 1823 r., kiedy to powstał dom kąpielowy Haffnera, a kuracjusze w regulaminie usług tego domu mieli zagwarantowane usługi pocztowe, mimo że budynku poczty wówczas w kurorcie jeszcze nie było – opowiada sopocianin. – Pracownica sopockiej intendentury, Marianna Selonke, codziennie jako pocztowy posłaniec chodziła do Gdańska na Pocztę Główną i z powrotem nosząc listy dla kuracjuszy.

W przygotowanym przez siebie opracowaniu, tzw. eksponacie Ryszard pokazuje obrazek z kobietą (prawdopodobnie Kaszubką, której nazwisko przed germanizacją brzmiało: Zielonka) w szerokiej spódnicy z wielkim koszem plecionym na plecach – na listy, przesyłki oraz drobne sprawunki dla kuracjuszy.

 

„Z pocztowych dziejów Sopotu”

 

- Miałem szczęście, że około 10 lat temu poznałem Józefa Golca, nauczyciela i działacza społecznego, autora opracowania „Poczta sopocka i jej znaki” – mówi Ryszard. - Wspólnie napisaliśmy książkę „Z pocztowych dziejów Sopotu”.  Jej premiera miała miejsce w 2015 r. w Dworku Sierakowskich podczas otwarcia wystawy „Pamięci Marianny Selonke z Sopotu”. Znakomite przyjęcie książki w świecie filatelistów – została nagrodzona złotym medalem na wystawie literatury filatelistycznej w Iławie w 2016 r. - dało nam obu wielką radość.

Przy okazji wystawy na jeden dzień przywrócono pocztę pieszą.

- Z koszem, takim jaki nosiła Marianna poszliśmy z Sopotu do Gdańska jej trasą: dzisiejszą ul. Kościuszki, Al. Niepodległości przez Oliwę, Polanki, Strzyżę i Wrzeszcz – wspomina Ryszard.

I dodaje, że dzielna Marianna była w Sopocie postacią bardzo popularną, dlatego – jego zdaniem – powinna mieć w mieście swój pomniczek. Dzielna Kaszubka pieszą posłanką była przez 42 lata, do 1865 r., kiedy to została na Strzyży obrabowana i zamordowana. Miała wtedy 82 lata.

Eksponat Zienkiewicza na temat sopockiej poczty sopockiej to 80 kart ułożonych w pięciu teczkach. Przeglądamy starannie opracowane strony. - Składnica listów powstała dopiero w 1837 r., w 1850 r. ekspedycja pocztowa – objaśnia pasjonat. - A tu pierwszy stempel nadawczy z Sopotu. Możliwość wysyłania paczek z Sopotu pojawiła się w 1864 r…

Wrażenie robią listy z czasów inflacji. Rok 1923 - lokalny list (pisany do znanego sopockiego architekta Adolfa Bielefeldta) ofrankowany jest znaczkami za 6 mln marek!

Eksponat (Ryszard Zienkiewicz dostał za niego złoty medal na krajowej wystawie filatelistycznej w 2018 r. w Tarnowie) kończy się na tuż powojennych latach. O ile eksponat starogardzki jest już zamknięty, to – jak zapowiada filatelista - sopocki będzie jeszcze szlifowany – ze szczególnym uwzględnieniem prowizoriów 1945 r.