Diabelski pazur dobry na nerki
Piotr Zięba specjalizował się w krawiectwie ciężkim, damskim i męskim. Szył płaszcze, szynele, kurtki, marynarki, garsonki, ale i… sutanny. Dziś w tym miejscu Maria, jego synowa prowadzi sklep zielarski. Ale część klientów pozostała ta sama
Aleksandra Kozłowska
- Poproszę kozieradkę i jakiś olejek, żeby usunąć potem jej zapach – młoda dziewczyna przebiega wzrokiem półki zastawione pudełkami i papierowymi torebkami pełnymi ziół o swojskich (mięta, rumianek, pokrzywa), ale i tajemniczych (diabelski pazur) nazwach.
- Może bergamotkowy? Ma świeży, lekko cytrusowy zapach, pewnie zna go pani z herbaty Earl Grey – Maria Zięba podsuwa klientce kartonik z licznymi buteleczkami. – Kozieradka to wspaniałe ziele, doskonała odżywka na włosy, ale faktycznie mocno pachnie rosołem. Dlatego używana jest też jako przyprawa.
Dziewczyna wybiera w końcu olejek waniliowy, do tego bierze jeszcze herbatkę z czystka.
Czystek to prawdziwy ziołowy przebój ostatnich lat. Zwiększa odporność organizmu, wymiata „zły” cholesterol, poprawia kondycję włosów i skóry, pomaga w leczeniu boreliozy. – Innym hitem jest dziś gojnik, czyli szałwia libańska. Zaleca się go w przeziębieniach dolnych i górnych dróg oddechowych, ma właściwości przeciwzapalne i przeciwbakteryjne, a także hamuje rozwój choroby Alzheimera – wylicza Maria. – Olej żywokostowy z gojnikiem stosuje się przy rwie kulszowej i w bólach stawów. A że osób cierpiących na reumatyzm nie brakuje, nie nadążamy ze sprowadzaniem tego preparatu. Popularny jest też ostropest, ziele, które oczyszcza i regeneruje wątrobę.
Maria Zięba prowadzi jeden z najstarszych w Sopocie sklepów zielarskich – działa od 1992 r. Punkt mieści się przy Podjeździe, w zbudowanym na początku lat 50. pawilonie. Obok znajduje się „odwieczny” srebrnik Jan Nowakowski i równie mocno wpisany w okoliczny krajobraz bar Elita. – Sklep otworzył szwagier. Zaczęłam z nim pracować i… tak już zostałam – uśmiecha się fitoterapeutka (woli to określenie, nie „zielarka”).
Garnitur dla Cybulskiego
Zanim jednak miejsce to zajęła Maria i jej lubczyki, dziurawce czy szałwie, lokal dzierżawił znakomity mistrz igły, Piotr Zięba, późniejszy teść Marii. – Ojciec miał tu pracownię od 1959 r. Wcześniej szył na ul. Kościuszki i przy Bitwy Pod Płowcami – opowiada Andrzej Zięba, mąż specjalistki od ziół. – Do Sopotu przyjechał w 1945 r. z Rzeszowa. W czasie wojny walczył w AK, później musiał się ukrywać – stąd jego przyjazd nad morze. Początkowo żył tu pod pseudonimem Józef Sikora, ale ktoś go rozpoznał i doniósł do UB. Aresztowali go w 1947 r., potem jeszcze raz na początku lat 60. W kościele św. Jerzego ma swoją pamiatkową tablicę.
Piotr Zięba specjalizował się w krawiectwie ciężkim, damskim i męskim. Szył płaszcze, szynele, kurtki, marynarki, garsonki, ale i… sutanny. – Był znany i ceniony zarówno wśród „zwykłych” mieszkańców, jak i sfer artystycznych. Szyte na miarę ubrania zamawiali u niego m.in. słynni aktorzy: Mieczysława Ćwiklińska, Edmund Fetting, Andrzej Szalawski i Zbyszek Cybulski. Ten ostatni obstalował u ojca garnitur na wyjazd do Paryża – ciągnie Andrzej. – Do tej pory przychodzą tutaj sopocianie, którzy pamiętają zakład taty, co więcej – niektórzy do dziś noszą szyte przez niego płaszcze.
Mistrz Zięba regularnie obszywał także rodzinę – synowi sprawił ślubny garnitur, wnukom garniturki do I komunii.
Andrzej: - Zanosiło się na to, że też zostanę krawcem. Będąc dzieckiem nieraz wpadałem do ojca, do pracowni popatrzeć, pomóc. Uczyłem się szycia pod jego okiem, nieźle mi szło.
Maria: - Do dziś Andrzej służy za pogotowie krawieckie. Wnukom zameczki nowe do spodni powszywa, zwęzi, załata, zaceruje misia, którego pies pogryzł…
Practiflex zamiast Singera
Andrzej Zięba nie przejął jednak pałeczki, czy raczej igły po ojcu (a właściwie po obojgu rodzicach, bo mama Joanna też była krawcową). Wybrał anglistykę – na studia wyjechał do Poznania. Tam poznał Marię, poznaniankę z urodzenia. Jako mała Marysia chciała być wychowawczynią w przedszkolu. Skończyła jednak studium telekomunikacji i zaczęła pracę na poczcie. Gdy Andrzej kończył studia, była już kierowniczką jednego z pocztowych urzędów w Poznaniu. I to właśnie do niej trafił młody anglista na staż. Zamigotało, zaiskrzyło pomiędzy poznanianką i sopocianem, i to na poważnie. A szczególnie, gdy poznanianka, jako już narzeczona Andrzeja po raz pierwszy w życiu przyjechała do Perły Bałtyku. – Aż w głowie mi się zakręciło – śmieje się na to wspomnienie Maria. – Zupełnie inny świat!
Wzięli ślub, w 1987 r. zamieszkali w Sopocie. Gdy szwagier otwierał sklep zielarski, Maria zrobiła kurs fitoterapii na farmacji i pożegnała karierę pocztową. Nie żałuje. – Mam stałych klientów, od lat. Przychodzą nie tylko po mieszanki ks. Klimuszki, ale tak zwyczajnie pogadać. Pożalić się na to, co strzyka i łamie, opowiedzieć o rodzinie, znajomych, sąsiadach. Bardzo lubię ten kontakt z ludźmi, czuję się im potrzebna.
- Długo nie doceniałem tego miasta – przyznaje Andrzej. – To było dla mnie po prostu miejsce urodzenia (1953). Porodówka mieściła się na Obrońców Westerplatte, w mieszkaniu przy Kościuszki 3 stawiałem swoje pierwsze kroczki. Do dziś mam ogromny sentyment do tego domu. Że jestem szczęściarzem, bo żyję nad morzem uświadomili mi dopiero zachwyceni letnicy. Rodzice wybudowali dom na Mickiewicza, mama co sezon wynajmowała pokoje wczasowiczom. Wakacje spędzała u nas Anna Jantar, cała Piwnica Pod Baranami, Niebiesko-Czarni. W 1965 r. całe lato mieszkał u nas Zbyszek Cybulski ze swoją rodziną. Kręcił wtedy w Gdyni film „Jutro Meksyk” w reżyserii Aleksandra Ścibor-Rylskiego.
Miejsce urodzenia Andrzej docenił na tyle, że zaczął je fotografować. – Pierwszy aparat: Practiflex dostałem jeszcze jako gówniarz. Potem była Zorka 6, wciąż jeszcze robi zdjęcia. Zbieram stare aparaty, założyłem Sopockie Towarzystwo Fotografów. Lubię portrety – fotografuję m.in. podopiecznych Domu Pomocy Społecznej w Sopocie, dokumentuję dla tej placówki ich święta, spotkania, ale i życie codzienne.
Wolne miasto
Maria: - Podoba mi się, że Sopot to takie duże, małe miasto. Znamy się tutaj wszyscy. Idę monciakiem, siadam w naszym kościele św. Bernarda – a wokół same znajome twarze. Choć niestety zaczynają się powoli wykruszać. Starsi ludzie odchodzą, część się wyprowadza… Naturalna, choć smutna kolej rzeczy. Ale samo miasto uwielbiam; nigdy już bym nie wróciła w rodzinne strony.
Andrzej: - Lubię patrzeć jak Sopot się zmienia. Porównuję to, co jest z tym, co było. Każda ulica to masa wspomnień. Choćby ten Podjazd. Pamiętam, jak kręcili tu epizod „Wolnego miasta” Różewicza. W bramie pod jedynką chowali się pocztowcy, zaskoczyła ich godzina policyjna. Albo scena eksmisji Polaków – przy siódemce zatrzymał się furman z wozem na ich rzeczy. O tuż powojennych czasach dużo opowiadał mi ojciec. Wspominał na przykład kawiarnię, którą na monciaku prowadził Adolf Dymsza. W czasie okupacji nie przestał grać, więc po wojnie dotknął go środowiskowy ostracyzm. Nie mając innego zajęcia, otworzył kawiarnię.
Pytam o sklep zielarski. Czy przetrwa w rodzinie, czy Maria wychowała następne pokolenie fitoterapeutów? – Zobaczymy, co przyszłość przyniesie. Od dziesięciu lat mówi się o rozbiórce naszych pawilonów, o budowie kamienicy w tym miejscu… Jeśli jednak sklep zostanie, może wnuczek go poprowadzi – odpowiada półżartem. - Mówi, że jak dorośnie chce pracować, gdzie babcia – „bo, ma dobry tranik i pyszną miętkę”.