Wspomnienia Michaliny Chałki z dawnego Sopotu
Nazywam się Michalina Chałka. Kiedy byłam dzieckiem, mieszkałam z rodzicami i siostrą w malutkiej miejscowości Lesko, w Bieszczadach. Mieściła się ona niedaleko rzeki San i otaczały ją góry. Bardzo dokładnie pamiętam, jak wyglądała kamienica, w której wtedy mieszkaliśmy. Do piwnicy schodziło się półokrągłymi, czerwonymi schodami. Kiedy 17 września 39’ roku Rosjanie przyszli do Leska i zbombardowali kamienicę, w której się znajdowaliśmy, całą rodziną schowaliśmy się do tej właśnie piwnicy, żeby kawałki zniszczonego budynku nie spadały na nas. Gdy tam siedzieliśmy, przez ścianę budynku wpadła bomba, i gruz zaczął wsypywać się do piwnicy i zasypywać jedyne okienko, przez które mieliśmy dostęp do światła i świeżego powietrza. Zaczęliśmy się bać, że zostaniemy zupełnie zasypani i wszyscy się udusimy. Tak się jednak nie stało. Później w tej okolicy również było bardzo niespokojnie, niejednokrotnie budziły nas krzyki sąsiadów, od których dowiadywaliśmy się, że kolejna wieś została wymordowana lub spalona, przez zbrodnicze bandy UPA (Ukraińskiej Powstańczej Armii). Jedyne czego pragnęliśmy, to uciec stamtąd.
Tata wyruszył na poszukiwanie nowego mieszkania w 1945 roku. Kiedy dotarł do Sopotu i zobaczył morze oraz piękne okolice, bardzo mu się tu spodobało. Dlatego też rok później przyjechaliśmy tu całą rodziną. Okazało się, że nad morze zjeżdżali się ludzie z całej Polski. Najwięcej ludzi było z Warszawy, gdyż jak wiadomo, była ona zburzona po powstaniu warszawskim. Bardzo wielu ludzi uciekało przed nadchodzącymi Rosjanami, jako że należeli do AK, a nowe władze chciały pozbyć się takich właśnie ludzi. Dużo osób przyjechałow ukryciu z Wilna, Grodna, z Kresów, ze Wschodu, ze Lwowa, z województwa lubelskiego. To były główne miejsca, z których przyjeżdżali i osiedlali się w tych okolicach. Były bardzo różne sposoby zajmowania mieszkań przez przybyszów. Niektórzy mieli partyjne kontakty, lub wręcz byli działaczami PZPR i dzięki temu dostawali przydziały na mieszkania. Inni ludzie, pokroju moich rodziców musieli sobie radzić sami. Odnalezienie wolnego mieszkania, w którym dałoby się zamieszkać, było bardzo trudnym i wymagającym sporo czasu zadaniem. W końcu, po wyczerpujących poszukiwaniach udało im się odnaleźć mieszkanie przy ulicy Kazimierza Wielkiego 1. Ponieważ z Bieszczad przyjechała z nami zaprzyjaźniona rodzina, zamieszkaliśmy w dwie rodziny w jednym pokoju, a rodzice szukali nowego lokum. Dla nas jako dla dzieci był to olbrzymi szok i przyzwyczajenie się do nowej sytuacji okazało się trudne. Nasze obecne mieszkanie było bardzo wysokie zdrewnianymi klatkami schodowymi, krętymi schodami, rzeźbionymi piecami kaflowymi i żelaznymi okuciami. Niedługo później rodzicom udało się znaleźć dwupokojowe mieszkanie przy ulicy Trzeciego Maja 13. Dowiedzieli się, że mieszkająca tam Niemka zdecydowała się przenieść do Niemiec. Jeden z pokoi był używany jako magazyn węgla, bez ogrzewania, a pokój drugi był typową sypialnią, 2 łóżka, toaletka z miską i dzbankiem do mycia. Z korytarza wchodziło się do kuchni, a kran stanowił zwykły kurek, kuchnia była na fajerki, opalana węglem. Takie mieszkanie zostawili Niemcy. Niestety było ono wspólne z drugim mieszkaniem, więc musieliśmy dzielić ze sobą łazienkę. Trudno to było dostosować do jakiegokolwiek standardu życiowego, trzeba było wyrzucić te stare meble, przynajmniej tak rodzice. Jednak z perspektywy czasu wiem że powinniśmy je zostawić. Niestety, należy też pamiętać, że potrzebne były pieniądze, aby kupować inne rzeczy.
Po przyjeździe do Sopotu w 1947 roku urodził nam się braciszek. Jako dzieci chodziliśmy do przedszkola, a później do szkoły. Co ciekawe brat chodził do żłobka, który znajdował się przy ulicy Władysława IV, tam, gdzie teraz jest willa Hestia. Znajdowały się w nim piękne, białe meble, cały wystrój był niesamowity. Niestety później został przeniesiony w inne miejsce i stracił cały swój urok. Do szkoły podstawowej chodziliśmy koło rynku i tam mieściły się dwie szkoły. Były tak podzielone, że dzieci z dolnego Sopotu chodziły do Dwójki, a tez drugiej strony torów, z górnego, do Szóstki. Potem oczywiście dorośliśmy i każdy poszedł w swoją stronę. Kupiliśmy nowe mieszkania. Tylko rodzice zostali w naszym dawnym lokum. Niestety potem mama zmarła, a po
dwudziestu latach także nasz ojciec. W tym lokalu przez jakiś czas mieszkał mój siostrzeniec z rodziną, ale potem wyprowadzili się i mieszkanie zostało sprzedane.
Wiele mieszkań, domów i willi, które zostały w Sopocie, były pięknie umeblowane i w takim stanie przejmowali je przyjezdni ludzie. Działo się tak dlatego, że mieszkający tu przed wojną i w jej czasie uciekali jak najszybciej to było możliwe do swojego kraju. Bali się represji, które mogły ich czekać ze strony polskiej ludności. Nieraz zdarzało się też, że tuż przed wyjazdem sprzedawali meble, czy zastawy stołowe i jak komuś się poszczęściło, mógł je tanio kupić. Część z tych ludzi zostawiała sobie te meble i stoją u nich do dziś jako antyki. Inni sprzedawali je, gdyż potrzebowali pieniędzy na inne wydatki, a jeszcze inni niestety je palili. W moim mieszkaniu stała taka wielka szafa, ciężka, niemiecka. W żaden sposób nie dało się jej ruszyć, choć cała rodzina wielokrotnie próbowała. Jedyne, co udało nam się osiągnąć, to wypchnąć ją na strych. Niedawno byłam w tym mieszkaniu i okazało się, że stoi tam dalej, gdyż nikt nie umiał sobie z nią dać rady.
Niemcy wyjeżdżali masowo, wciąż jeździły transporty wywożące ich do domu. Tych, co zostali najprościej było rozpoznać po sposobie mówienia: chociaż umieli po polsku, mieli inny akcent. Niemki chodziły inaczej ubrane, w zawiązanych chustach, widać to czasem na starych filmach. Koło nas również mieszkali Niemcy, ale widać było, że już czekali na transport, zaobserwowaliśmy to jako dzieci. Ci, co zostawali, asymilowali się. Nie było jednak żadnych konfliktów, jako dzieci spędzaliśmy dużo czasu razem, dobrze się dogadywaliśmy i spędzaliśmy razem sporo czasu. Nie było żadnych nastrojów antyniemieckich. Zwłaszcza, że oni nie starali się odróżniać, woleli się do nas upodabniać, nawet jeśli nie umieli początkowo mówić po polsku, lub mówili bardzo słabo, szybko się uczyli. Zresztą Ci, co zostali, mieszkali tu już przed wojną, więc byli „tutejsi”, dzięki czemu byli łatwiej akceptowani. Stanowili oni jednak bardzo niewielką część mieszkańców Sopotu.
Najwięcej było ludzi przyjezdnych, mało kto został z przedwojennych mieszkańców. Bardzo wiele osób przyjechało, jak już wspomniałam, ze wschodu. Jak wiadomo tam były przesunięte granice, a Ci ludzie chcieli zostać na terenie Polski. Z Bieszczad chyba tylko my trafiliśmy do Sopotu. Ludzie szukali swojego miejsca, próbowali się odnaleźć w nowym, powojennym świecie. Nie było jednak zbyt wielu konfliktów, mimo że ludność była tak wymieszana, z różnych miejsc. Najbardziej chyba widać to było w szkole, gdzie większość rozmów zaczynała się od słów „moi rodzice stąd pochodzą, a moi stąd”. Zresztą większość można było poznać od razu, np. po sposobie mówienia. Tak było mniej więcej w tym okresie, kiedy ja przebywałam między tymi dziećmi.
Po zakończeniu wojny każdy przyjechał tu z nadzieją na lepsze życie. Do Sopotu zawitało wielu artystów: malarzy, muzyków, plastyków... W naszym mieście działały placówki kulturalne: szkoła muzyczna i plastyczna. Wyszło z nich tylu utalentowanych ludzi! Zdecydowanie można powiedzieć, że w Sopocie tworzyła się Bohema, a dekadencki klimat był przez nas wyraźnie odczuwalny. Wszystko, łącznie z administracją, skupiało się u nas. Tymczasowo był tu Urząd Wojewódzki, bo jego poprzednia siedziba w Gdańsku została zniszczona. Sopot nie był tak mocno dotknięty przez wojnę jak Gdańsk, mieliśmy wiele nienaruszonych budynków, gdzie można było umieścić niektóre placówki. W miarę jak Gdańsk się odbudowywał były przenoszone tam ważniejsze instytucje. Później także szkoły muzyczna i plastyczna znalazły swoje siedziby w tym mieście.
Kiedy byłam dzieckiem, to chłopcy w moim wieku bardzo lubili chodzić do lasu, szukać niewypałów i niewybuchów. Znajdywali często różne łuski z karabinów i później się nimi bawili. Były nawet przypadki, że ktoś dorosły podczas porządków w piwnicy znalazł jakąś starą broń.
Dużo ludzi od razu po wojnie przyjeżdżało do Sopotu rekreacyjnie. Morze się otworzyło, więc kto miał pieniądze, tutaj wypoczywał. Najwięcej było Warszawiaków i Żydów, nazywaliśmy ich Stonką, ponieważ wszystko wyjadali, wykupywali i od razu było widać , że są inni. Byli bogato ubrani, nosili biżuterię , mieszkali w pensjonatach, hotelach albo prywatnych mieszkaniach. Gdy
widzieliśmy ich na molo albo Monte Cassino czuliśmy, że nie są stąd, zachowywali się inaczej ale przez to też tworzyli swoisty klimat. Zarówno turyści, jak i ja ze znajomymi, bardzo lubiliśmy chodzić na dancingi , które odbywały się na molo, gdzie moja ulubiona przedwojenna muzyka leciała z głośników stojących przy wejściu. Pamiętam, że inną atrakcją były też zdjęcia przy statkach, które przypływały do brzegu, takie jak „Grażyna”, „Panna Wodna” czy „ Mazowsze”. Kursowały one tylko między Sopotem, Gdańskiem, Gdynią i Helem. Dodatkowo na plaży była możliwość przejechania się na kucykach i bryczkami, a na molo stał miś, taki jak w Zakopanem z którym każde dziecko obowiązkowo musiało mieć zdjęcie. Dzięki całej tej atmosferze byliśmy dumni i zadowoleni, że mieszkamy w Sopocie. Niestety z powodu zimnej wojny plaże od listopada do wiosny były zagrabianie w obawie przed przyjściem wroga z morza oraz ucieczką, bo przekraczanie granicy było nielegalne. Później wzdłuż brzegu był drut kolczasty i pilnowali go strażnicy wodni. Po plażach chodziły patrole, a my jako dzieciaki mimo zakazu chodziliśmy do morza, tak, że wyglądało to jakby ktoś z niego wychodził. W rezultacie strefa graniczna była bardzo długa i każdy kto chciał przyjechać do Sopotu, musiał się meldować.
W naszym domu mieszkało mniej więcej 12 rodzin, dlatego było dużo osób w moim wieku, z którymi mogłam się bawić. Byliśmy bardzo zgrani i często spędzaliśmy razem czas. Na naszym podwórku bawiliśmy się w palanta i chowanego, a jak nie starczało nam miejsca to szliśmy na drugie podwórko. Z niektórymi znajomymi tworzyliśmy tzw. Grupę sportową : graliśmy w siatkę, w piłkę, a mój tata zrobił nam skocznię po której mogliśmy biegać i skakać. Jednak naszym ulubionym miejscem do zabawy była plaża, ponieważ mieszkaliśmy bardzo blisko niej. Mama dawała nam na drogę kromkę chleba, ogórka kiszonego, jajko i mówiła „ idźcie na plażę”. Tak więc szliśmy całą grupą i siedzieliśmy na niej prawie od rana do wieczora. Zawsze, tuż przed wieczornym powrotem, szliśmy się jeszcze wykąpać. Kiedy już uczęszczaliśmy do szkoły podstawowej nr 2 w latach; ’47 -’54 to lubiliśmy zaglądać na teren wyścigów konnych . Między ulicą Polną a terenem wyścigów konnych rosło pole ze zbożem. Później kopcowano tam ziemniaki, obkładano słomą lub ziemią i stopniowo wyjmowano je dopiero zimą. Do kopców oczywiście potrzebna była słoma, więc stało tam pełno stogów. Zawsze, wracając ze szkoły bawiliśmy się na nich, robiliśmy zakłady „ kto wyżej wejdzie”, rozrzucaliśmy słomę, przez co niestety często gospodarze chodzili na skargę do naszego dyrektora. Była to jednak bezpieczna zabawa, słoma była miękka, więc nikomu nie mogło się stać nic złego. W pewnym momencie postanowiono wybudować obok tego pola za płotem wieżę spadochronową, aby żołnierze mogli się uczyć skakać na terenie zamkniętym. Nas też korciło żeby spróbować skoczyć z tej wieży , więc kto był odważniejszy też miał taką możliwość. Jako że byli mali i nie mieli odpowiedniej wagi to przywiązywano ich po dwoje do szelek i dopiero wtedy skakali. Ja jednak zbyt bardzo się bałam. Po 2-3 latach wieża została zlikwidowana i nastała moda na domki jednorodzinne.
Jak sięgam pamięcią wstecz, to nie przypominam sobie, żeby w Sopocie były zniszczenia na wielką skalę. Jednak przychodzi mi na myśl kilka miejsc zdewastowanych przez wojnę... Tam, gdzie kiedyś był dom towarowy, a teraz znajduje się sklep Reserved, znajdowało się wielkie gruzowisko. Zgliszcza ciągnęły się aż do molo. Przed wojną w tamtym miejscu była ulica Morska ze wszystkimi najważniejszymi hotelami. O ile dobrze pamiętam, jeden z nich nazywał się Relington. Sznur kwater dla turystów wił się niegdyś aż do Grunwaldzkiej, do rogu z Domem Zdrojowym. Niemcy to wszystko zniszczyli. Po wojnie gruzy zostały uprzątnięte. Plac ział pustką. Z Domu Zdrojowego ostał się tylko parter i podziemia. To, co dziś możemy zobaczyć w tym miejscu to nowy, odbudowany Dom Zdrojowy.
Wydaje mi się, że wojenne ruiny były również na Monte Cassino, zwłaszcza na obszarze dzisiejszej restauracji Pinokio i banku naprzeciwko niej. Można było to poznać, bo jeszcze długo po wojnie działały w tych miejscach parterowe, naprędce zbudowane pawilony, sklepy i poczta. Między domami, które ocalały, zabudowali strefę gruzów sklepami parterowymi, żeby nie było widać zniszczonych budynków. Później zburzono to, co z nich zostało i wybudowano nowy budynek -filię PKO BP.
Tuż za hotelami przy ulicy Morskiej były oryginalne domki rybackie. Mniej więcej w tym miejscu działa teraz centrum Haffnera. Później, gdy oczyszczono plac, te domki cały czas stały, funkcjonowała tam między innymi piekarnia. Później je zlikwidowali, bo nie nadawały się już do mieszkania. W latach 60 wybudowano na ich miejscu targ (a dokładniej na rogu 3 maja i Łokietka). Składał się z drewnianych pawilonów. Ten dom towarowy był pierwszym powojennym sukcesem, gdyż został wybudowany z wielką pompą. Odebraliśmy to z silnymi emocjami: „sklepy na piętrze?!” -dziwiliśmy się. Do tej pory znaliśmy tylko małe sklepiki, więc piętrowa przestrzeń handlowa stanowiła dla nas zaskoczenie i nie lada atrakcję. Nierzadko chodziliśmy nocą oglądać tę budowę. To była dla nas duma i sukces, że pierwszy tego typu dom został wzniesiony w Sopocie. Od razu widać, że zbudowany został w latach 60, bo nie ma cech charakterystycznych dla starej zabudowy sopockiej. Długo pozostawał jedynym miejscem, gdzie można było kupić to, co potrzebne. Co rano szło się po schodach i przeglądało stoiska. Wyglądało to jak dzisiejsza galeria.
Pamiętam, że śmieci wyrzucano nieopodal morza, nieszczęsna kupka odpadów za czasem urosła do niebotycznych rozmiarów. Kiedy mieszkańcy, w tym moja rodzina, zaczęli odczuwać skutki niedbałego porzucania odpadów, podpalono je. Smród utrzymywał się w powietrzu przez kilka dni, ludzie często przewiązywali twarze mokrymi szmatami by choć trochę oczyścić powietrze dostające się do płuc. Wyobraźcie sobie ulgę mieszkańców, kiedy władze zlikwidowały to śmietnisko. Na skarpie, gdzie je utworzono, ciągle widać ślady przeszłości; kawałek spalonej gumy albo potłuczonego szkła. Stosunkowo łatwo jest odnaleźć tę skarpę, bo u jej podnóży znajduje się ujęcie wody pitnej. Nieco dalej natomiast są ogródki działkowe, gdzie niegdyś mieściły się tereny rolnicze. Nie żałuję decyzji o przeprowadzce. Tutaj, w Sopocie, znalazłam swoje miejsce. Teraz, kiedy jestem na emeryturze, to nie wyobrażam sobie mieszkania w małej miejscowości. Kiedyś śmiałam się ze staruszków osiedlających się w wielkich miastach; dzisiaj jestem jednym z nich. Jedynym minusem jest to, że brakuje sklepów branżowych, z pasmanterią lub odzieżą. Nie zawsze tak było. Przy ulicach Grunwaldzkiej i Al. Niepodległości skupiało się główne życie mieszkańców, a kiedy spacerowałam wzdłuż ulicy Monte Cassino, to mijałam różne sklepiki z materiałami, butami, artykułami gospodarstwa domowego, a także drogerie i kramy z zeszytami i książkami. Nie było problemu z zakupem czegokolwiek. Tęsknię za tymi czasami.
Tam, gdzie mieszkaliśmy, a więc naprzeciwko ogólniaka przy ulicy Książąt Pomorskich, powstała wspaniała piekarnia. Pamiętam okres budowy, bo jako dzieci bawiliśmy się między jej fundamentami. Zawsze odpowiadałam za młodsze rodzeństwo, więc kiedy moja siostra złamała nogę podczas widowiskowego skoku przez stos cegieł, dostałam tęgie lanie. Początkowo nie było kuchenek i piekarników, a więc nie było też możliwości upieczenia czegokolwiek na święta. Mama zawsze robiła ciasto, które później zanosiła do piekarni, żeby pracownicy je upiekli. Lubiłam wybierać się tam razem z nią i patrzeć, jak zaopatrywano je nalepką. Od dziecka uwielbiałam zapach chleba, więc kiedy otrzymywałyśmy informację, o której godzinie przyjść, by odebrać ciasto, ja zawsze zostawałam i patrzyłam na wielki piec, mieszczący się za koszem z bułkami. Mam nadzieję, że nie przyczyniłam się do podjęcia decyzji, aby wydawać ciasta przez specjalne okienko. Niestety, moją kochaną piekarnię zlikwidowano w latach 70. Był to okres, gdy likwidowali prywatne piekarnie i budowali duże, mechaniczne. Jedną z nich wybudowali na Wyścigach, chociaż ta nie posiadała tego charakterystycznego klimatu, który uwielbiałam w „mojej” piekarni. Teraz już jej nie ma, została zburzona.
Oprócz piekarni moim ulubionym miejscem był rynek. Mieścił się na placyku, tam, gdzie dziś stoi Alma. Bank znajduje się tam, gdzie była kiedyś obora, zagroda i stodoła. Później to zlikwidowali i wybudowali rynek sopocki. Nie było niczym nadzwyczajnym, mieścił kilka kramów, w których można było kupić produkty spożywcze lub zagraniczne ciuchy i buty. Chłopi przyjeżdżali, mieli swoje stragany i sprzedawali jedzenie. Lubiłam ich bardzo, bo zawsze mieli uśmiechy na twarzach, nawet gdy brakowało im klientów. Zawsze podziwiałam tych ludzi, ich życie niewątpliwie było
trudniejsze, niż życie „miastowych”, jednak potrafili cieszyć się małymi rzeczami. Na ów targ chodziłam zawsze we wtorki i piątki, a później, gdy całość została unowocześniona i zrobili nowe stragany, pojawiałam się częściej, chociażby po to by obserwować ludzi. W drewnianym pawilonie z mięsem i rybami zawsze robiła zakupy pulchna pani, lubiłam wyobrażać sobie, że musi wykarmić co najmniej czterech synów, którzy są w stanie zjeść konia z kopytami. Kiedy wszystkim znudził się rynek, zlikwidowano go i wspomniani wcześniej chłopi musieli handlować na placu, gdzie przed wojną stał budynek, gdzie trzymani byli więźniowie. Później powstał tam magazyn PSS , z butelkami, a jeszcze później rynek, który stoi tam do dziś.
Władze i polityka nie interesowały mnie jako dziecko. Wiem tylko, że mama zaczęła pracować w sekretariacie urzędu miejskiego. Nieco później rozpoczęła karierę w Sopockich Zakładach Przemysłu Terenowego, które mieściły się tam, gdzie stoją pawilony przy al. Niepodległości. Zakłady te były duże i produkowały różne maszyny, min. rozdrabniarki do drewna, które sprzedawano później do tartaków i fabryk mebli. Magazyn tych zakładów mieścił się tam, gdzie dziś jest Lidl. Mama pracowała tam aż do przejścia na emeryturę i jako dziecko często tam do niej przychodziłam. Ojciec związał się leśnictwem i najpierw pracował w Gdyni, potem w agencji drewna, zajmującej się jego handlem, a jeszcze później szczycił się posadą w okręgowej dyrekcji lasów państwowych w Gdańsku na Rogaczewskiego.
Jedynym problemem była komunikacja między tymi wszystkimi miejscami. Początkowo nigdzie nie dało się jeździć przez gruzy powojenne i wszechobecny brud. Wszędzie chodziło się piechotą.
Jedynym bezpiecznym środkiem transportu była linia tramwajowa nr 7, która jeździła z Oliwy do Sopotu. Warto wspomnieć, że w Sopocie znajdowała się pętla tramwajowa, tam, gdzie teraz jest trolejbusowa. Drugi pas drogi w stronę Gdańska zajmowały kiedyś tory. Widać po nich jeszcze ślad w tym miejscu. Jako dzieciaki, razem z rodzeństwem wymyśliliśmy niebezpieczną zabawę polegającą na wskakiwaniu do tych tramwajów, tylko po to, by się przejechać. Często byłam o krok od zranienia się, chociaż zwinności mi nie brakowało. Nieco później rozpoczęto budowę kolejki z Sopotu do Gdańska.
Tam również chodziliśmy patrzeć, w jakim tempie posuwają się prace. Dobrze pamiętam nasyp, na którym bawiliśmy się w „kto skoczy wyżej”. Kolejną rozrywką było jeżdżenie na transporterze podczas budowy. Często zastanawiam się, jak to możliwe, że przeżyłam wszystkie te przygody. Z tego co pamiętam, tramwaj jeździł do połowy lat 50, natomiast tory zlikwidowali na początku lat 60 i powstała wtedy druga nitka jezdni.
Anna Lewińska, Justyna Haftka, Maria Heppner, Agnieszka Pawelczyk, IIA, II LO W SOPOCIE