Przyjechałem do Sopotu z Warszawy. Mieszkaliśmy na Saskiej Kępie. Jak upadło Powstanie Warszawskie to ludność cywilna została, nazwijmy to, wysiedlona pod przymusem. Moi rodzice i ja wędrowaliśmy na piechotę aż do Modlina. W Zakroczyniu był obóz dla osób cywilnych, w miarę tolerancyjny był komendant tego obozu, mój ojciec był chory i to na tyle, ze zdecydowano o zwolnieniu nas. I tak doczekaliśmy do przysłowiowego wyzwolenia. Po wyzwoleniu, jeszcze w kwietniu, informacji jakie dostaliśmy była możliwość wyjazdu na tzw. zachód, na Ziemie Odzyskane. Ojciec wiosną 1945 roku wyjechał z dwoma braćmi, potem się znalazł trzeci, który był wywieziony na roboty do Niemiec
Po przyjeździe do Sopotu ojciec był przekonany, że Polacy na tych terenach się zbyt długo nie utrzymają, dlatego znalazł mieszkanie jak najbliżej dworca. Nawet nie było szyb w oknach. Ojciec przez lato nie pozwalał zaszklić, dopiero jak się zrobiło zimno, to matka zdecydowała, że nie będziemy dłużej w takich warunkach mieszkać i wstawiła szyby.
Zamieszkaliśmy w budynku przy ul. Stalina 739. Ten budynek ma dwie klatki schodowe. Jedna od frontu, od ulicy, druga od torów kolejowych, gdzie wychodziło się na podwórko i dalej na ogród. W piwnicach były trzy mieszkania. W dwóch mieszkali na pewno Polacy, starsi państwo Kaszuba, mówili dobrą polszczyzną, ale z taką naleciałością… Po przeciwnej stronie klatki schodowej, tej kuchennej, państwo Bachowie z małymi dziećmi, też Polacy. Po jakimś czasie, niedługim, zostali Bachowie przekwaterowani. Uważano, że mieszkanie w piwnicy nie jest odpowiednie, a jeszcze było gdzie się przeprowadzić, więc tak z Bachami zrobiono. Państwo Kaszuba zmarli po jakimś czasie. Był jeszcze trzeci Pan, który zdaje się po polsku nie mówił, ale był już takim stanie, zdaje się, że nie bardzo kontaktował z otoczeniem. Pozostali na parterze, na pierwszym piętrze byli Polakami z różnych stron kraju, na drugim piętrze od strony Gdańska zamieszkaliśmy my, przy czym tylko w połowie mieszkania od strony torów. Zajmowaliśmy dwa pokoje i kuchnię po tej stronie toru kolejowego. Po drugiej stronie mieszkania, od ulicy, był jeden duży pokój z werandą i takie mansardowe dwa pokoiki. Ta część mieszkania była zabrudzona w sposób więcej niż przykry, dosłownie fekaliami. Prawdopodobnie jakiś czas nie była czynna kanalizacja. W mieszkaniu była tylko ubikacja, przy drzwiach wejściowych, tuz obok był zlew z wodą. W pewnym momencie w tej drugiej części mieszkania zamieszkali lwowiacy z transportu repatriantów. Wprowadziły się dwie rodziny spokrewnione ze sobą: państwo Kuczma i ich córka, pani Kudyra z mężem i córką. Oni sobie posprzątali i zamieszkali z nami.
Po przeciwnej stronie były takie jak gdyby dwa mieszkania: w jednym mieszkała jakaś Pani, nie potrafię nic o niej powiedzieć, oprócz tego, ze nie mówiła po polsku, miała syna w moim wieku, około 12 – 13 lat. Czekali na wyjazd do Niemiec, nie bardzo utrzymywaliśmy z nimi kontakt. W którymś momencie ten chłopak zapukał do naszych drzwi i dal mi atlas geograficzny, taki potężny, widocznie mama stwierdziła, że tego nie zabierze. Dał mi również pas z Hajotu, z Hitler Jugent, bo uważał pewnie, że to mu nie będzie przydatne
Po jakimś czasie, gdzieś w środku lata, wyjechali bez żadnych perturbacji.
Strach było zamieszkać w tych domach wyżej, bliżej lasu. Słyszano historię o napadach, o grupach odbierających reszkę dobytku, więc ludzi bali się zajmować te mieszkania
W środku lata była informacja, ze trzeba się zapisać do szkoły i mnie zapisano do zespołu szkol podstawowych na ul. Kościuszki. Pierwsze spotkanie, rozpoczęcie roku, było na Kościuszki, i wtedy dowiedziałem się, że mam chodzić na ul. Polną do szkoły.
Skład grona pedagogicznego przedstawiał się następująco: był pan Posadzki, była pani Dobrowolska, pani Radoma, pani Moskalowa, była Pani Posadzka od robót ręcznych, pan od śpiewu, który grał na skrzypcach.
Kopaliśmy piłkę na tym stadionie na Jana z Kolna. Każdą chwilę wolną tam spędzaliśmy, czasem nawet na dużej przerwie, staraliśmy się kopać z zapałem piłkę. Inicjatorem wszelkich zabaw był Zbyszek. W którym momencie Zbyszek z kolegami ze Szkoły Podstawowej nr 1 ustalili, że będziemy się boksować. Nie mieliśmy ringu. Ring był dla Ogniwa Sopot – mieli dobrą drużynę i piłkarską i bokserską, a nie dla nas.
Jeśli chodzi o mnie i o boks to niespecjalnie lubiłem bić się po mordzie. Z SP nr 1 miałem mieć równowagowego partnera, który, jak się okazało, podobnie jak ja niespecjalnie miał ochotę na boks, ale ustaliliśmy, że trochę się tam poklepiemy i będzie po sprawie. Mecz zorganizowaliśmy w piwnicy szkoły na Polnej. Rozpięliśmy jakieś tam liny do ringu, a miedzy linami zawodnicy mieli się boksować. Była jakaś grupa kibiców…W którymś momencie nakrył nas kierownik szkoły. Usłyszał hałas i przyszedł zobaczyć co się dzieje. Jak się zorientował, że to ma charakter czysto sportowy, a nie bałaganiarski, to nam odpuścił. Zresztą to była nasza ostatnia bokserska próba.
Po niedzielnej mszy szliśmy tradycyjnie na spacer po Moniaciaku, na każdym rogu spotykało się znajomych. Pamiętam też, że moi starsi bracia, którzy w tym czasie, jak to się mówiło, „pękali kawalerkę” chodzili do dawnego Domu Polskiego na ulicę Chopina na potańcówki, czasami wbrew zezwoleniom rodziców.
Jeden z moich kolegów, Waldemar Wegner, miał jakiś wcześniej kontakty z harcerstwem i on mi zaproponował pójście na zbiórkę. Pierwsza harcówka znajdowała się w budynku, który później zajęła parafia św. Jerzego. Pierwsze zbiórki mieliśmy tam, na jesieni 1945 r. Drużyna miała imię Powstańców Warszawy, mieliśmy kolory żółto – czerwone jak stolica. Dowódcą drużyny był harcmistrz Zacharski. Był nam bardzo oddany. Miał zastępcę, Moczydlarza, takiego młodzika harcerskiego. Jak już się zrobiło w miarę bezpiecznie to zaczęliśmy biegi patrolowe, najpierw kolo Opery Leśnej. W samej harcówce organizowano skromne pogadanki, jakieś śpiewy, zajęcia zbliżone do sprawności harcerskich. W jakimś momencie chodziliśmy w ramach zorganizowanej drużyny do kościoła św. Jerzego i uczestniczyliśmy w nabożeństwie. Po jakimś czasie zaczęła również przychodzić drużyna wojskowych, czy pluton z WOPu, który tutaj miał ten rejon zastrzeżony dla siebie. Harcówka potem przeniosła się na ulicę 1 Maja. Byliśmy na obozie harcerskim w Otominie. Zaproponowano mi bycie zastępowym dla chłopaków z domu dziecka z ul. Emilii Plater. Miałem ich może z 12 – 15, jeden z chłopaków szefował innym, nazywał się Adam Stasiak. Z czasem odszedłem od harcerstwa.
Na molo łowiłyśmy ryby. Na zwykły kawałek sznurka z haczykiem i przynętą można było rzucać wędkę i fladry łowić, co czasem odciążało rodzinną kuchnię. Pamiętam, że raz wyjątkowo dobrze brały mi ryby i spóźniłem się na obiad. Mama się denerwowała, że mnie nie ma i zrugała mnie mocno po powrocie do domu. Powiedziała, że ona tych ryb skrobać nie będzie i mnie przyszło je czyścic. Liczyłem na pochwałę, że na kilka obiadów te ryby będą, a tu proszę! Mama mnie wyleczyła w jakimś sensie z łowienia ryb.
Czasami chodziliśmy po lesie i zbieraliśmy grzyby. Miałem psa, owczarka alzackiego z którym chodziłem na długie spacery. Często, przy okazji spacerów, kupowałem chleb u Świtalskiego pod Stalina 710. Ale nie chodziłem prostą drogą, przez Wybickiego, las i potem ulicą Kochanowskiego i do piekarni. Bardzo lubiłem spacery z psem i włóczęgę po lesie…