Stefan i Regina Czarneccy z córkami Danutą i Marią, Sopot 1948 r.

Kategorie haseł

Erazm

O naszym stryju, Erazmie Czarneckim, który mieszkał w Sopocie w latach 1945-1949, (do swojej śmierci),  opowiadała już moja siostra Danuta Czarnecka – Rudnik (patrz Encyklopedia Sopocian Czarnecka-Rudnik Danuta), ja chciałam tylko dodać kilka szczegółów, które pamiętam. Erazm,  powołany 1 września 1945r., pełnił  obowiązki  Dyrektora Biura Portowego Głównego Urzędu Morskiego w Gdańsku.  W 1949r. Stryj  został  zaaresztowany przez UB.  Zarzucono  mu sabotaż, pod pretekstem, że wpuścił do portu  jako pierwszy w kolejności, zamiast statku rosyjskiego, statek angielski. Żona Erazma opowiadała, że jak UB przyszlo do domu i robili rewizję to wszystko wyrzucali na ziemię , ale kilka papierów udało jej się niezauważenie kopnąć  pod biurko. Dzięki temu mamy jedną teczkę z jego materiałami.  Są to na przykład fragmenty przedwojennych gazet, np.  ze zdjęciem z Akademii Grunwaldzkiej w Gdyni, gdzie przemawiał, ale nie wiem z którego roku. Albo fragmenty z gazety „Ilustrowany Kurier Codzienny” z 1931 roku. Zachowały się też jego przemówienia –np. wygłoszone przez radio w Gdyni w 1933 roku, mowa w sejmie w czerwcu 1933 roku i też z Wolnego Miasta Gdańska po niemiecku. Niestety w czasie tej rewizji wszystkie pozostałe dokumenty Stryja zabrano. Erazm trafił do więzienia, ciotka nawet do Bieruta jeździła, ale nic to nie dało. W więzieniu stryj dostał zawału, przewieźli go do Akademii Medycznej i tam zmarł. Stryj Erazm był moim ojciec chrzestnym. Pamiętam, że miał piękną kolekcję gdańskich mebli i obrazów zachowanych częściowo jeszcze z czasow przedwojennych. 

Tor wyścigowy w Sopocie

Mój mąż Bogdan Kadłubowski był architektem, ale jego pasją było jeździectwo. Był trenerem jeździectwa w klubie jeździeckim działającym na torach wyścigowych w Sopocie. Początki klubu szkolącego młodzież  to czasy pułkownika Karola Rómmla. Był on przedwojennym olimpijczykiem,(1912, 1924, 1928r),jednym z najbardziej  znanych  polskich jeźdźców. Był przedwojennym  trenerem kawalerii w Grudziądzu. Rómmel był bardzo ciekawą postacią- był legendą. Był twórcą tzw. polskiej szkoły jazdy, która stanowiła unikalny styl jazdy na bazie tradycji włoskiej, naturalnej szkoły jazdy połączony z elementami polskich tradycji wojskowych i sportowych. Rómmel był już wiekowym człowiekiem w latach 50 -60-tych, gdy prowadził klub przy ul. Smolnej (usytuowany prawie naprzeciw torów wyścigowych, pod lasem) na skrzyżowaniu dzisiejszej Alei Niepodległości i ul. Czyżewskiego. Klub mieścił się na terenie przyległym do lasu i parku, za obecnym hospicjum, gdzie był kiedyś szpital gruźliczy. Teren oddzielony był płotem, stajnie były w dawnych pomieszczeniach pomocniczych byłego majątku. Rómmel skupił wokół siebie ludzi, których znał, którzy przed wojną zajmowali się jeździectwem i hodowlą koni. Niektórzy potem pracowali na torach wyścigowych jako hodowcy, czy w administracji torów. Oprócz regularnych jazd szkoleniowych ta grupa organizowała różne imprezy. Np. skiing – jeździło się za końmi na nartach, organizowano kuligi. Pamiętam też rajdy Hubertusy – z okazji patrona św. Huberta –  kiedy    odbywały się  pogonie  ”za  lisem”. To wszystko działo się w lasach sopockich.  Potem było ognisko, bigosy. Pan nadleśniczy z lasów oliwskich też był w to włączony, przygotowywał pieczonego dzika. Do klubu mógł zapisać się każdy, kto miał pasję, wykazał się umiejętnościami.  Myślę, że  klub posiadał około 20 koni. Regularnie odbywały się zawody na terenie całej Polski.

Ja też bywałam w klubie Rómmla, ale jeździłam tylko amatorsko, dla przyjemności.  Gdy poznałam swojego męża na studiach architektury,  był on już znanym jeźdźcem i instruktorem jeździectwa.

Rómmel  traktował  mojego męża prawie jak swojego syna, przekazywal mu swoje umiejętności jeździeckie, mąż był jego prawą ręką.  Podczas pogrzebu pułkownika Rómmla na Srebrzysku, w 1967 roku, mąż z kolegą, tak jak nakazywała dawna  tradycja ułańska, oddali mu hołd pełniąc wartę w oficjalnych  strojach jeździeckich „trzymając konie w ręku”. Po śmierci płk. Rómmla mąż przejął prowadzenie klubu aż do czasu przeniesienia klubu na teren torów wyścigowych. Na torach klub działał pod nazwą Sopocki  Ludowy  Klub Jeździecki i ten okres działalności jest  już bardziej znany w historii Sopotu.  Klub wychował wielu znanych jeźdźców i wyszkolił doskonałe konie.  W rankingu klubów polskich w latach 70 -80 klub z 49 miejsca wysunął się na 1-sze.

Pamiętam, ze klub musial uczestniczyć w pochodach 1- majowych  i  przejazd dużej grupy jeźdźców na koniach  ulicami Sopotu  byl zawsze dużą atrakcją  dla widzów . 

Danuta Czarnecka – Rudnik: Bogdan był faktycznie nadzwyczajny i niesłychanie zaangażowany w sprawy Klubu Jeździeckiego. Pamiętam jak kiedyś  przywieziono dla koni wagonami  siano, które trzeba było szybko rozładować i nie było ludzi do przeładunku, to Bogdan  robił to bez wytchnienia.

Szkoła

Chodziłam do szkoły na ul. Książąt Pomorskich – dziś jest tam I Liceum Ogólnokształcące. Musieliśmy nosić granatowe berety z czerwoną obwódką, tarczę i biały kołnierzyk. Oczywiście też wszyscy mieli granatowe fartuszki. Niektórzy mieli papierowe kołnierzyki i jak dyrekcja sprawdzała, czy wszyscy są odpowiednio ubrani to szybko je sobie  zakładali.

Moją wychowawczynią od 1 do 7 klasy była pani Elżbieta Cundziewidzka.  Jej mąż był kapitanem statku internowanego przez Rosjan w Odessie. Statek ten  potem  z miejsca internowania wymknął się do Anglii. Pan Cundziewidzki  oczywiście nie mógł już wtedy wrócić do Polski, chociaż po wielu latach, gdy tylko mógł wrócił. Moja wychowawczyni została sama z dwójką dzieci. Ówczesne metody wychowawcze nie zawsze byłyby do przyjęcia w  świetle  dzisiejszej naukowej pedagokiki ; groch był rozsypany w kącie i była ośla ławka a  nawet w  wyjątkowych wypadkach  była wymierzana  kara symbolicznego klapsa na środku klasy, ale wychowawczyni  pełna była macierzyńskiego ciepła i dobrych intencji, aby uchronić dzieci od wpływów  wszechobecnej  propagandy i polityki. Oprócz  uczenia nas czytania i pisania starała się wzbudzić w nas zamiłowanie do sztuki i próbowała nawet  nauczyć nas dobrych  manier w tamtej socjalistycznej rzeczywistości.

W naszej klasie była uczennica, której ojciec był dowódcą jakiejś specjalnej jednostki wojskowej.  Wszyscy wiedzieli, że nie można było swobodnie rozmawiać w jej obecności.  Jej ojciec organizował  wyposażenie dla szkoły np. wieszaki albo nowe tablice – pamiętam,  że robiło to wojsko.  W niedziele była akcja, żeby dzieci nie chodziły na msze do kościoła i urządzano tzw. poranki. Wysyłano dzieci  na filmy radzieckie do kina. Raz byłam i zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, miałam potem długo koszmary, bo tam pokazywano czasy wojny – to były propagandowe filmy o czasach wojny.  W szkole codziennie rano był apel. Ustawialiśmy się wtedy w auli szkolnej w szeregach, klasami.  Bywały też dni kultury, nazywało się to Artos.  Zawodowi artyści przyjeżdżali do szkoły  i np. grali Chopina, albo występował  zawodowy balet,  lub aktorzy recytowali poezje. Mam wrażenie,  że  klasyczny repertuar był edukacyjny. Dobry był poziom artystyczny tych przedstawień.

Sopot

Pamiętam, że wszędzie było bardzo dużo poniemieckich rzeczy. Dzieci się nimi bawiły. Myśmy się bawiły żetonami z kasyna sopockiego. Każdy je miał, nie wiem skąd je znajdowaliśmy, ale wymienialiśmy się nimi. Pamiętam też dużo książek poniemieckich, ale nikt ich nie szanował, a wiele z nich miało piękne ilustracje. U nas na strychu też takie znalazłam. Dzieciństwo było takie, że czuło się pozostałości kultury niemieckiej.

W mojej klasie było dużo dzieci z domu dziecka.  Wiele było  rodzin z osieroconymi , z powodu wojny, dziećmi. Na ulicach było widać  ludzi  np. o kulach i się wtedy mówiło – o to jest inwalida wojenny. Więc ta wojna jakoś była ciągle obecna. Wiele domów mialo fasady z poobijanym tynkiem, dzieci dopatrywaly sie śladów po kulach czy pociskach.  Ponieważ ludzie napływowi dostawali przydziały na mieszkania, to ci, którzy  wcześniej  tu mieszkali,  musieli dzielić się mieszkaniami.  Jako dziecko miałam wrażenie, że autochtoni  zamieszkują  suteryny- tak było na naszej ulicy .

Moja niania, w moim wczesnym  dzieciństwie,  była Niemką i pamiętam, że te nianie to były właśnie często wdowy poniemieckie. One w latach pięćdziesiątych wyjechały z Polski do Niemiec.  Często  zarabiały  praniem albo szyciem. Mieliśmy szwaczkę, która mówiła tylko po niemiecku.  Przychodziła w miarę potrzeb na kilka dni do domu i  szyła.  Wtedy  przychodziła  też do nas praczka. W  piwnicy była balia, tara i piec i ona tam  prała  i gotowała  pościel. Moja niania mówiła do mnie też  tylko po niemiecku i pamiętam do dziś ,że  ja  ją  rozumiałam,  do dziś pamiętam niektóre  niemieckie słowa,  których mnie nauczyła – dla dziecka to jest widocznie naturalne. Te Niemki można było odróżnić, były  inaczej ubrane, ich uczesania  też były inne.

Sopot  to według  mnie, było  świetne,  przyjazne  miejsce do dorastania. Blisko morze, plaża, las. Wszędzie blisko,  chodziło się samemu na piechotę.  Jeździliśmy na rowerach, organizowaliśmy podchody i bawiliśmy się na ulicach- to były  nasze place zabaw.  Na  jezdni  bawiliśmy się w dwa ognie, piłkę          i gralismy w klasy, nie było dużo samochodów, od czasu do przejeżdżał tylko  jakiś  wóz. Chodziliśmy na jagody i grzyby, (na obrzeżach  lasów  było dużo jagód i grzybów, nie było jeszcze osiedli mieszkaniowych  wciskających się w linie lasów).  W lasach sopockich widziało się  pozostałości  bunkrów i widoczne wyraźnie rowy okopów.  Przez lata, na Łysej Górze  była  pojedyncza mogiła, podobno żołnierska,  ktoś  postawił  brzozowy krzyż.  Zimą tor saneczkowy i skocznia narciarska były czynne w lesie,  niedaleko  Opery Leśnej.  Po szkole można było iść na narty na Łysą Górę.  My znaliśmy wszystkie przejścia w okolicy.  Sopot to było takie otwarte boisko.  Dla nas , dzieci, wielkomiejskość   Sopotu  określały miejsca, szczególnie na ul Monte Cassino (zwana dawniej  ul. Rokossowskiego),  które już dzisiaj nie istnieją  jak: dwie lodziarnie lodów  wloskich –(pamietam, że sezon sprzedaży  lodów zaczynał się od 1maja ), kino „Baltyk” i „Polonia”, teatr „Kameralny”, sklepy „Gallux”,  Dom Towarowy,  komis,  sklep  „Baty”,  czytelnia  prasy  „empik”,  biuro podróży  „Orbis”, Delikatesy,  mały sklepik z cukierkami „pani Lusi”, sklep rybny,  papierniczy,  pawilon Cepelia,  pawilony BWA i wiele innych.  W późniejszym  okresie  Sopot  doczekał  się  pobudowania obiektów nowoczesnej architektury w postaci  Algi i Domu Turysty w Kamiennym Potoku.  Pamiętam  też  czasy gdy wejście na perony pociągów istniało od ul Pojazd, schodami, przy wiadukcie.

Rodzice mieli krąg znajomych i wszystkie dzieci  się  znały.  Do dzisiaj  też,  mimo że część  się  rozjechała po świecie,  te  kontakty są utrzymywane.

Paderewskiego

Nasza  ulica Paderewskiego była wtedy brukowana. Tędy z Chwaszczyna i okolicznych wsi jechały na rynek wozy w dni targowe.  (Rynek byl dawniej przy ul Moniuszki, później w miejscu gdzie teraz jest bank i sklep Alma.)  Można było kupić  od  przejeżdżających  naszą  ulicą konnymi  wozami  rolników kapustę lub kartofle  „na zimę”, słychać  było na ulicy wołanie ‘kaartofle!”.  Pamiętam do dziś turkot kół i odgłos kopyt końskich.  Istniał  też  handel  świeżym pieczywem  „prosto z wozu”;  koń ciągnął wóz- budę  z otwieranymi z tyłu drzwiami i ladą  i pan wołał – bułki, chleb!  Rozwożono też mleko w butelkach.  Dość  powszechny  był  widok koni  ciągnących ciężkie  wozy  załadowane  węglem lub koksem.  A  zimą,  odważniejsze  dzieci  biegły  z saneczkami  za  przejeżdżającym  wozem,  żeby się przyczepić  z tyłu  i skorzystać  z  jazdy na gapę – trzeba było uważać,  żeby nie oberwać  batem od woźnicy.

Codziennie  wieczorem,  na rowerze,  przyjeżdżał  pan, który zapalał  lampy gazowe na ulicy.  Zapalały się  najpierw  na niebiesko,  a potem  na  żółto. Latarnie Były żeliwne, miały piękny  kształt, a  szczególnie  ich szklane, secesyjne klosze.

Dom pod numerem  4, miał  malowniczy, nie istniejący  już,  pomost drewniany  łączący wejście z ulicą. Dom z wieżą, pod nr 5 nie był orginalnie domem mieszkalnym tylko wozownią, podobnie jak nr  12, który  był  zajezdnią  wozów dla okazałego budynku  tzw. KIP’u, (przedwojenny Klub Inteligencji Polskie) z wejściem od dawnej ulicy Podgórnej ( później Świerczewskiego i Andersa). Pamiętam, że wiele domów miało fasady z poobijanym tynkiem, dzieci dopatrywały się śladów po kulach czy pociskach. Pamiętam,  że do  naszego domu  często przychodziła  kontrola z kwaterunku, sprawdzając,  czy nie mamy za dużego metrażu.  

Molo

 Molo i plaża  o każdej porze roku to rzeczywistość  codzienna  dzieciństwa w Sopocie,  to miejsca bardzo ważne i bliskie.  Mój ojciec był romantykiem morza.  Jako chłopiec przeczytał  „Wiatr od morza”  Żeromskiego i książka ta zrobiła takie na nim takie wrażenie,  że  zadecydowała  o  jego przyszłości.   Przyjechał  do  Gdańska  i skończył w 1938 roku studia na Wydziale Techniki  Okretowej i Lotniczej na Politechnice Gdańskiej ( był pierwszym polskim stypendystą  budującego się miasta Gdyni).  Po wojnie projektowal , budowal i nadzorowal budowę statków i prawie codziennie po pracy   – po obiedzie,  brał dzieci – mnie i siostrę i  szliśmy na spacer na molo. Bo ojciec mówił,  że jak chodzi po molo,  to czuje się  jak na  pokładzie statku,-  bo to drewno pod stopami,  morski  wiatr  i zapach jodu.   Wędrowaliśmy na koniec  mola i z powrotem. Często zwiedzaliśmy statki, które przybijały do mola- ojciec miał  wstęp na wszystkie statki . A też spacerowaliśmy plażą, w stronę Jelitkowa albo Orłowa, szczególnie w niedziele, całą  rodziną. Pamiętam dobrze lata na plaży : kosze plażowe, grę w siatkówkę na plaży, lody „Mewa  w czekoladzie”.  Na brzegu plaży można było wtedy jeszcze znależć  okruchy  bursztynu. pełno było trawy morskiej, różowych i  białych muszelek. Czasami w niedziele ojciec brał  nas  na  lody  do  Grand  Hotelu.  Opowiadał, że przed wojną,  jako student,  z kolegami z  politechniki przychodzili czasami wieczorami na tańce na kręgu tanecznym, (dostępnym dla wszystkich),  który  był przed Grand Hotelem od strony morza,  gdzie grała orkiestra taneczna.  Drugim takim miejscem spotkań studenckich  w  Spocie był ogródek  restauracji przy Operze Leśnej, gdzie chodzono na tańce  po obejrzeniu opery wagnerowskiej w Operze Leśnej.

Na molo, jeszcze przed deptakiem, zanim zrobiono takie  wysokie  zabudowane,  białe ławki  były barierki i stoliki. Moja ciotka Halina  lubiła tam  grać w  brydża – mamy  takie  zdjęcie.  Ciotka mieszkała  przez  jakiś  czas  u  nas,  na Paderewskiego,  a  potem  na Dąbrowskiego.  Jej mąż był absolwentem  Szkoły  Morskiej  w  Tczewie,  w czasie  wojny  pływał  w  konwojach  do  Anglii,  po wojnie  pływał  jako  1-szy  mechanik  PLO  w  dalekie  trasy  do  Chin.  Ciotka  lubiła  spacerować, zabierała  nas  często  na  długie spacery,  na molo,  do parku przy plaży,  do lasu.

*Więcej wspomnień rodziny: patrz Encyklopedia Sopocian -  profil Danuta Czarnecka-Rudnik