Marcin Jacobson, Sopot 1981 r.

Ulica 23 Marca

Wszystkie moje pierwsze wspomnienia dotyczą Sopotu. Tu się urodziłem w 1950 roku i spędziłem pierwsze 26 lat mojego życia.

Pamiętam dwa adresy, gdzie mieszkaliśmy – pierwszy ulica Helska. Stamtąd wyprowadziliśmy się w późną jesienią 1952 roku na ulicę 23 Marca, gdzie mieszkam do dziś. Przeprowadzaliśmy się małą ciężarówką – zielonym chevroletem, to była chyba jedyna taksówka bagażowa w Sopocie.  Potwornie lało, Tata miał wielki wrzód na przedramieniu, a miała małe dziecko na ręku – tak tę przeprowadzkę zapamiętałem.

Ulica 23 Marca była jeszcze przez długie lata drogą gruntową. Taksówkarze nie chcieli tam jeździć, takie były wyboje. Znali już moją mamę i jak widzieli ją w pobliżu postoju taksówek to podnosili maski samochodów, udając że mają awarię. Dziś cała ulica jest praktycznie zabudowana, stoją okropne bloki i prywatne domy, a kiedyś stały tu tylko urokliwe drewniane budynki, dwie, może trzy przedwojenne murowane wille oraz drewniany baraczek gospodarczy przypisany do zapuszczonego sadu. Poza tym wokół były dzikie pola, na których bawiliśmy się całymi dniami. Tam gdzie dzisiaj stoją bloki, był też zapuszczony cmentarzyk, który był zdaje się pozostałością po epidemii z początku ubiegłego wieku. Pamiętam, że kilka razy na te łąki przyjeżdżali Cyganie ze swymi kolorowymi taborami.  Nas, dzieciaki bardzo to interesowało, ale dorośli ostrzegali nas przed nimi. Mówiło się wtedy, że Cyganie porywają dzieci, kradną kury itd..

Sopot nastoletni

Czułem to, że Sopot jest letnią stolicą Polski. W szkole podstawowej brałem udział w konkursie filatelistycznym i w nagrodę dostałem kopertę okolicznościową sygnowaną „Sopot perłą Bałtyku”. Sopot trzymał szyk, choć oczywiście było to trochę wszystko na wyrost. Tak jak w innych regionach krajów było raczej  biednie, ale tutaj starano się symulować europejską elegancję. Do Grand Hotelu przyjeżdżało sporo cudzoziemców, a przed nim parkowały ich zachodnie samochody. Tak jak wielu podrostków - aż wstyd się przyznać – ograbialiśmy z kolegami  te auta ze znaczków firmowych. Włamania do auta to była już grubsza sprawa zarezerwowana dla starszych … Te znaczki były zwykle na zatrzaskach lub śrubach, ale najbardziej pożądane były takie emaliowane, z którymi był taki problem, że jak się za mocno je podważyło, to one pękały i cały wysiłek szedł na nic. To też był mój Sopot nastoletni… 

W szkołach spotykały się dwa światy – z jednej strony ludzie prości, wyznający - nazwijmy to – „prasko-warszawski” kodeks postępowania, bardzo różny od tego co wpajano mi w domu. Wychowałem w wielopokoleniowej rodzinie inteligenckiej o szlacheckich korzeniach. Tata skończył w Sopocie studia ekonomiczne, a mama sztuki plastyczne – oboje pracowali w zawodzie. Garnęliśmy się z bratem do rówieśników, a wśród nich rządziła ulica, która miała swój własny kodeks honorowy. To były bardzo mocne więzi. Wtedy nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, ale poniekąd braliśmy udział w działaniach grup para-przestępczych, które przekształcały się później w regularne gangi. Nasi koledzy grali w karty znaczonymi kartami, okradali i rabowali turystów. Część z naszych rówieśników z tego niestety żyła. Przyjezdnych nazywaliśmy stonką, frajerami, którym co jakiś czas staraliśmy się  zasygnalizować swoją wyższość.

Dorastałem w czasach, w których burzliwie rozwijała się muzyka big-beatowa. Nosiło się długie włosy, które nauczyciele konsekwentnie tępili. Włosy i strój były pogonią za aktualną modą, do której dzięki bliskości wielkich portów mieliśmy ułatwiony dostęp, jak i manifestacją sprzeciwu przeciw wpajanym przez dorosłych.  Ja od najmłodszych lat miałem kłopoty z dyscypliną i swoje poglądy „na życie”, a to irytowało nauczycieli, więc często zmieniałem szkoły…

Moją pierwszą szkołą była „trójka”, potem mama przeniosła mnie do „szóstki” na Osiedlu Mickiewicza i tam ukończyłem podstawówkę. Zdałem do I LO w Sopocie, ale po dwóch latach zostałem z niego wyrzucony. Trafiłem do II LO przy ul. 20 października, ale stamtąd też mnie wyrzucili. Byłem zdolny, ale nauka nie bardzo mnie interesowała. Byłem głupi, popisywałem się przed rówieśnikami, nie znosiłem przymusu, szkolnego drylu. W Sopocie nie było wtedy więcej liceów, więc skierowano mnie do II LO we Wrzeszczu, gdzie zgłosiłem się z papierami z dwutygodniowym opóźnieniem, więc nawet nie wpisali mnie do dziennika. To był wrzesień - pogoda była wyjątkowo słoneczna, więc zamiast do szkoły chodziłem z teczką na plażę. Sytuacja stała się groźna, ponieważ w tamtych czasach kształcenie było obowiązkowe, a ja po tylu skreśleniach mogłem być przyjęty tylko do zasadniczej szkoły zawodowej, które miały najgorszą opinię. Mama, na moje szczęście, uważała, że nauczyciele się na mnie uwzięli, a poza tym nie mieściło jej się w głowie, że ktoś w rodzinie może nie mieć wyższego wykształcenia, więc przez bardzo skomplikowany łańcuszek znajomości, dano mi ostatnią szansę w II LO w Gdyni. Tam po nie mniej licznych przygodach dostałem maturę. Potem zdałem potem do Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie, stamtąd wyleciałem. Zdałem powtórnie i znowu wyleciałem. Ubiegałem się też o przyjęcie do Wyższej Szkoły Plastycznej w Gdańsku, gdzie zabrakło mi punktów za pochodzenie i w końcu trafiłem do wojska. Dwa lata miałem z głowy.

1 Maja i 22 Lipca

Pochody 1-majowe były obowiązkowe, a udział jak najbardziej zorganizowany. Dla nas smarkaczy była to duża atrakcja. Pamiętam, że w którymś roku miałem początkowo za złe tacie, że wypisał nas z bratem z udziału w szkolnej manifestacji i zabrał nas na pochód do Gdyni. Po wszystkim nie żałowałem. Tam była Marynarka Wojenna, portowcy itd. Mnóstwo ludzi. Pamiętam ciężarówkę zamienioną na transatlantyk „Batory” i inne podobne cuda. Zupełnie inna skala.  W Sopocie pochód był przy tym kameralnym przemarszem ludzi, a tam była manifestacja pełną gębą.

W szkole podstawowej, jako laureat ogólnopolskiego konkursu filatelistycznego zostałem wytypowany do niesienia emblematu, który namalowała moja mama - to była kopia pierwszego polskiego znaczka z dwugłowym herbem Królestwa Polskiego. Byłem bardzo dumny z tego wyróżnienia, ale potem starsi koledzy ze szkoły dali mi odczuć, że nie jest dobrze gdy ktoś wysuwa się przed szereg i idzie na przykład ze znaczkiem na początku pochodu. Czułem się z tym bardzo głupio. Później, w liceum unikałem udziału w pochodach.

Zarówno z okazji 1 Maja, jak i 22 Lipca w śródmieściu pojawiały się jakieś stragany z kiełbaskami, cukierkami i piwem, ale dzień narodzin Polski Ludowej nie był specjalnie obchodzony. Organizowano jakieś zawody, biegi, pokazy. Kiedyś z kolegami, z wydm na plaży przy molo obserwowaliśmy regaty i popisy skoczków spadochronowych. Jeden z ich zawisł na jednej kopuł Grand Hotelu, a drugi na bosaka wylądował w dzikich różach, którymi obsadzony był cały bulwar przy plaży. Staraliśmy się go stamtąd wyciągnąć, a on darł się jak zarzynane prosię. Jak przez mgłę pamiętam jeszcze jakieś wyścigi go-kartów - równie dobrze mógł to być wyścig kolarski. W każdym razie odbywał się między innymi  na ulicy Monte Cassino, która była w połowie brukowana kocimi łbami, a w połowie chyba, czerwoną kostką – obie po deszczu były potwornie śliskie. Po obu stronach jezdni był szeroki chodnik, na którym rosło dużo starych, liściastych drzew.

Konflikty

Sopot inaczej funkcjonował w czasie sezonu letniego, a inaczej poza sezonem. Od jesieni do wiosny Letnia Stolica Polski zamieniała się w senne miasteczko, w którym nie bardzo było co robić. W okresie licealnym z kolegami i koleżankami spotykaliśmy się w kawiarni Złoty Ul, który miał taką boczna salkę na pięterku. To było bardzo wygodne miejsce, bo bez ryzyka można było polewać tanie wina spod stołu, więc tak spędzaliśmy prawie wszystkie pochmurne popołudnia.

Poza sezonem nie było w Sopocie miejsca, choć próbowano coś otworzyć w podziemiach Grand Hotelu, w którym można było potańczyć. Funkcjonowały oczywiście dancingi, ze znudzonymi klezmerami, ale to nie była rozrywka dla młodzieży. Z konieczności na tańce jeździliśmy do Wrzeszcza, Gdańska lub Gdyni. Ale to wywoływało konflikty z miejscowymi. Obowiązywała – nazwijmy to – dzielnicowa rejonizacja… Pamiętam chyba dwa duże starcia między Górnym i Dolnym Sopotem - tory kolejowe dzieliły miasto na dwie części. Najczęściej były to niewielkie zwykłe uliczne utarczki – ktoś komuś dał w mordę, ten oddał lub nie i było po sprawie. Obowiązywała zasada: jeden na jednego, dwóch na dwóch itd. a reszta towarzystwa pełniła rolę kibiców i sędziów pilnujących zasad. Bywało, że zwycięzca takiego pojedynku jeden na jednego musiał stawiać czoła kolejnemu przeciwnikowi, ale starcia jednego z kilkoma zdarzały się dość rzadko. Do bitew między dzielnicami, gdy ktoś uznawany w towarzystwie doznał poważnego despektu lub bez powodu został poturbowany przez grupę nie przestrzegającą takich zasad. Wtedy obowiązywało coś w rodzaju pospolitego ruszenia i zazwyczaj w sobotę lub niedzielę zwoływano „ustawkę” lub zorganizowane grupy ruszały w miasto by ukarać winowajców.      

Były też starcia między Sopotem a Wrzeszczem. We Wrzeszczu funkcjonował dość obskurny, zakładowy klub Ster, gdzie grały dobre zespoły. Najlepszy był Family  Blues Band, który zmienił nazwę na Waniliowy Krem lub odwrotnie. Wielu z kolegów z Sopotu, którzy tam jeździli, naprawdę dobrze tańczyło, więc mieli wzięcie u miejscowych dziewcząt. Dochodziło do spięć, które kończyły się ogólnymi, „pozaregulaminowymi” bójkami. Ono byli na swoim terenie, więc nas gonili, ale potem przyjeżdżali na lody lub tańce do Sopotu i wtedy myśmy ich gonili.

Sopot był modny, przyjeżdżały tu dziewczęta z całego Trójmiasta i okolic. Przyjeżdżali też masowo na przepustkę marynarze służący w Marynarce Wojennej. Bywało, że w grupie czuli się silni i zaczynali się panoszyć, więc  dochodziło do starć. Obowiązywała zasada, że miejscowi piorą przyjezdnych, nawet jeżeli nie wiedzą o co poszło. Zwykle intruzi w kolejny weekend przyjeżdżali o wiele liczniejszą grupą by się zrewanżować i dochodziło do kolejnych starć, które trwały dopóty, dopóki milicja i WSW nie wyłapało wszystkich marynarzy bez towarzyszek, choć czasem i ich zganiano. Pamiętam taką wielką bójka na placu i trawniku przed Algą – myślę, że biło się tam wtedy ze stu ludzi i to nie były żarty – marynarze owijali pięści pasami z mosiężną klamrą lub wywijali tymi pasami jak korbaczem. Wydaje mi się, że takie bójki z których słyną dzisiaj kibole, były powszechniejsze, ale miały one bardziej „sportowy” charakter.

Któregoś lata połączone siły Wrzeszcza i Gdańska podjęły próbę zawładnięcia III Non-Stopem, tym koło Wyścigów Konnych. Planowali najazd i opanowanie Non-Stopu z zaskoczenia, ale myśmy o tym wiedzieli od tamtejszych dziewczyn, które chodziły z chłopakami z Sopotu i byliśmy przygotowani. Pamiętam jak wycinano dziury w siatce i żywopłocie otaczającym tor. Schowało się tam kilkudziesięciu młodych ludzi uzbrojonych w odpowiednio przycięte, grube kable energetyczne - niektórzy mieli drewniane pałki. W środku były dziewczęta, przyjezdni i tylko kilkunastu naszych. Wrzeszcz ruszył jak po swoje i gdy przeskoczyli już płoty czekała ich niespodzianka, bo otwartymi przez ochronę bramkami wtargnęła odsiecz. To była całkiem poważna bitwa, która trwała kilkanaście minut. Milicja, jak zwykle, przyjechała po wszystkim. Zbierali jedynie tych, którzy nie mieli siły podnieść się o własnych siłach. Nawet jeżeli byli wcześniej to bali się interweniować, bo niechcący mogli oberwać i to z obu walczących stron. Milicja to był wróg ponad podziałami.

W Sopocie funkcjonowały grupy ewidentnie chuligańskie, przestępcze, nastawione na łupienie frajerów. Znani byli z mocnych pięści, lekkiej ręki i wyniesionego z domu lekceważenia prawa. Byli drapieżnikami, wokół których gromadziło się stadko słabszych, którym ten luz imponował. Znajomość nazwisk czy ksywek (pseudonimów) przywódców takich grup czasami ratowała skórę. Bywało, że z ciemności wyskakiwało kilku nieopierzonych cwaniaczków, którzy starali się być bardzo groźni i wtedy wystarczyło takie nazwisko by odpuścili.

Generalnie, w każdym razie jeszcze w czasach gdy chodziłem w Sopocie do liceum obowiązywało kilka niepisanych zasad, które oczywiście co jakiś czas były łamane, a sprawców czasem nawet karano. Po pierwsze: swoich nie bije się bez powodu i się ich nie okrada. Jeżeli dochodzi do scysji to jest sprawa między dwoma zainteresowanymi. Jeżeli pojawiało się interwencja lub zagrożenie z zewnątrz to wszystkie waśnie czasowo idą w kąt i wszyscy występują jako Sopot. O milicji wspominałem. Można też było liczyć, że w przypadku rażącego naruszenia zasad, koledzy pomogą się odegrać, zemścić.

Pamiętam kiedyś wracaliśmy z koncertu na nieistniejącej już Hali Stoczni z Gdańska. Był piekielny tłok. Kolejka zatrzymała się we Wrzeszczu i wielu ludzi wysiadło, po czym ich część wróciła i na siłę zaczęła wyciągać tych, których podejrzewali, że są z Sopotu. Zrobiło się groźnie, bo ci których wyciągnęli dostawali niezłego łupnia. Mnie też chwycili, ale wtedy ruszyło kilku chłopaków z Sopotu, których znałem tylko z widzenia. Wtedy mi się upiekło - napastnicy się wycofali, bo zorientowali się, że nie pójdzie tak łatwo. Zanim stałem się zupełnie dorosły te konflikty w naturalny sposób wygasły. Przede wszystkim młodzież z różnych miast jeździła się uczyć w inne rejony Trójmiasta, choć w pierwszym tygodniu mojego pobytu w liceum w Gdyni dostałem w nos tylko dlatego, że byłem z Sopotu. Poza tym milicja systematycznie zamykała hersztów, więc nie miał kto wzniecać konfliktów. Po prostu miasto powoli się cywilizowało. 

„Non-Stop”

Któregoś dnia poszliśmy z rodzicami na lody „do Włocha”. Mieszkaliśmy w górnym Sopocie i moi rodzice w sezonie niechętnie zapuszczali się w te rejony, bo w tej okolicy panował straszny ścisk i harmider. Korzystając z okazji wymusiliśmy na nich również spacer na molo. Tuż przed kasami, które stały wtedy na wysokości głównego budynku Zakładu Balneologicznego (wisi tam teraz tablica z Janem Pawłem II) usłyszałem muzykę, która mnie zaintrygowała. Był rok 1961 i właśnie uruchomiono pierwszy Non-Stop, w którym rezydentem byli Czerwono-Czarni. Nie mogłem tam chodzić, bo miałem dopiero 11 lat, ale pod byle pretekstem wyrywałem się z domu by posłuchać tej muzyki przez brezentowy płot.

W miarę regularnie chodziłem do II Non-Stopu przy ulicy Drzymały, gdzie scena była wbrew logice, twarzą do budynków mieszkalnych, a tyłem do plaży i morza, co wywoływało ciągłe protesty okolicznych mieszkańców. Chodziło o to by młodzież nie mogła obserwować występujących artystów z pobliskich wydm.

Bilety do Non-Stopu jak na młodzieżową kieszeń były dosyć drogie, co wykluczało codzienne wizyty, bo nikt nie miał wystarczająco dużo kasy. Był jednak na to sposób, polegający na dogadaniu się z cywilnymi porządkowymi. Na bramce stali mundurowi, ORMO-wcy, którzy sprawdzali czy nie ma fałszywych biletów, natomiast porządkowi pilnowali płotów i spokoju wewnątrz. Byli to zazwyczaj czynni bokserzy lub zapaśnicy, których zazwyczaj znała sopocka „starszyzna”. Cały teren otoczony był metalowym płotem i plandeką, by nic nie było widać. Porządkowi inkasowali połowę oficjalnej ceny za bilet, po czym jedni zagadywali mundurowych, a inni wskazywali gdzie plandeka akurat przypadkiem nie jest przymocowana do płotu. Potem trzeba było skoczyć i szybko wmieszać się w tańczący tłum. Czasami, raczej rzadko, zdarzało się, że już w środku jakiś nadgorliwiec wyrywkowo sprawdzał bilety, ale myślę, że sporo ludzi dorabiało sobie w opisany sposób.

Na głównym korcie klubu tenisowych funkcjonowało kino letnie i czasem odbywały się koncerty. Tam też funkcjonował ten bez-biletowy proceder, choć było trudniej, ze względu na wysokie trybuny. Skakało się od ulicy Goyki lub od strony bloków, ale by dostać się na trybunę trzeba było przejść obok klubowego budynku, gdzie kontrolowano bilety. Mimo to też dawaliśmy radę. Pamiętam, że byłem tam też na meczu piłki ręcznej, między wielokrotnym mistrzem Polski, GKS-em Wybrzeże Gdańsk z jakąś drużyną, a może nawet reprezentacją Związku Radzieckiego. Było naprawdę bardzo gorąco, obie strony ostro się faulowały, a kibice nie szczędzili gościom obelg. W pewnym momencie Sowiet z pełną premedytacją trafił naszego bramkarza piłką w twarz. W ruch poszły pięści i niewiele brakowało by i publiczność ruszyła wymierzyć sprawiedliwość. Tak wtedy było, wiele sporów i kontrowersji rozwiązywało się na migi …

Sopot - ludzie i miejsca

Pamiętam, że komin Zakładu Balneologicznego często strasznie dymił, do tego stopnia, że gdy wiatr wiał od lądu to na plaży się nie dawało wytrzymać. Jako dzieci chodziliśmy na Łazienki Północne, które były mniej okazałe i eleganckie niż Południowe, ale też był tam cały system drewnianych pomostów i przebieralni. Gdy nieco podrosłem, podobnie jak wielu rówieśników, bardzo interesowało nas solarium. Funkcję tę pełnił kawałek plaży, pomostu i drewnianych szatni, oddzielony od reszty wysokim drewnianym płotem. Wystarczyło wczołgać się pod pomosty i przez dziury w deskach, które butwiały na styku z piaskiem, można było cieszyć oczy widokami, które w tamtych czasach nawet na zachodnich filmach nie były dostępne …

Później chodziliśmy na plażę przy Grand Hotelu. Plaże przy Łazienkach Północnych i Południowych oraz przy Grand-Hotelu, w przeciwieństwie do tzw. plaż dzikich były płatne. Oddzielał je płat z siatki, który wchodził aż w morze. Sopocianie, w każdym razie młodzi Sopocianie nie chcieli płacić za bilety i masowo obchodzili wodą te płoty. Uważaliśmy, że plaża jest nasza, a płacić powinni tylko przyjezdni, czyli stonka. Ratownicy byli chyba podobnego zdania, bo przymykali oko na ten proceder.  Na plaży koło Grand Hotelu, towarzystwo, w którym obracałem się razem z bratem, miało swoją wydmę. Spotykaliśmy się tam codziennie, pijąc piwo i snując opowieści o podbojach i numerach z dnia poprzedniego. Zwykle prosto z plaży szło się coś zjeść i jazda do Non-Stopu.  

Przez wiele lat symbolem Sopotu był Parasolnik, mały człowieczek, będący skrzyżowaniem Charlie Chaplina z czasów niemych z klownem. Nosił się bardzo pstrokato i dziwacznie, ale z elegancją. Zawsze miał z sobą parasol, przeważnie damski, często z falbanką. Snuł się po mieście i traktowany był przez nas z szacunkiem. Czasem coś mu się dogadywało, ale nie było w tym złośliwości. On był nasz, bo był z Sopotu, więc wszyscy dbali o to by przyjezdni nie robili mu krzywdy. 

Był też Boguś, taki małomiasteczkowy głupek. Miał wadę wymowy i chyba miał jakiś niedowład jednej kończyn, ale nie jestem pewien. Mieszkał w którymś ze straganów na rynku, który mieścił się tam gdzie dzisiaj stoi sklep Alma. Tam był typowy rynek ze straganami. Boguś mieszkał chyba w jakiejś budce na tym ryneczku. Całymi dniami sprzątał ten targ brzozową miotłą i burczał dość głośno pod nosem. Bywał agresywny jak sobie popił lub ktoś mu zbytnio dokuczył. Nie był lubiany, ale był nieodłącznym elementem tej części miasta.  Na rynku była hala targowa z końską jatką i sklepem rybnym, z którego strasznie cuchnęło. Drugi sklep rybny, który również śmierdział na całą ulicę mieścił się w górnej części Monte Cassino, przez ścianę sąsiadował z dzisiejszym KFC, czyli dawną Restauracją Ermitarze, gdzie odbywały się dancingi. To była zupełnie inna bajka, bo sklep był poniemiecki, elegancki, cały w białych kafelkach. W lady, które też były wykafelkowane wpuszczone były dwa duże akwaria, ale prawdę mówiąc nigdy nie widziałem tam pływających ryb. Przed świętami, kolejka po karpia często sięgała aż do schodków przy kościele Św. Jerzego.

W Sopocie grasował też George Kanada, duży, zaaferowany chłop, i Konfederat, który ubzdurał sobie, że umie mówić wierszem. George swą posturą budził szacunek i był raczej przyjazny, miał niezły bajer, więc dostawał czasami na piwo. Niestety z czasem zrobił się agresywny i taki rozmemłany, więc był trzymany na dystans. Przypuszczam, że leczono go psychiatrycznie, a alkohol i lekarstwa zmieniały zarówno jego osobowość jak i sylwetkę.  Konfederat zniknął jakoś niedawno.

Teatr Letni

Pierwszy Teatr Letni działał naprzeciwko Grand Hotelu. Na rogu ulic Powstańców Warszawy i Majkowskiego był duży plac, sąsiadujący z parkingiem i warsztatem samochodowym. Dzisiaj stoi tam nowoczesny biurowiec, a wtedy ustawiano tam nieduży namiot cyrkowy z drewnianą, niewygodną widownią. Ławki były niemiłosiernie twarde, a namiot okropnie się nagrzewał. Pamiętam, że byłem tam na koncercie Niebiesko-Czarnych. Śpiewał Czesław Niemen, Piotr Janczerski, a Janusz Popławski grał solo „Marię Elenę”, przy której ostentacyjnie ziewaliśmy z kolegami.     

Potem Teatr Letni został przeniesiony na nieużytki przy ulicy Haffnera, tam gdzie stoi dzisiaj Hotel Haffner. Nie dam głowy czy to był ten sam namiot co poprzednio, ale nadal strasznie się nagrzewał a widownia nadal był niewygodna - wchodziło tam ok. 400 osób. Grali tam wszyscy najważniejsi – Niemen, Czerwone-Gitary, NoToCo itd. Do Teatru Letniego, tak jak do Non-Stopu i Kina Letniego można było dostać się na lewo, dogadując się z porządkowymi. Ja nie musiałem już stosować takich wybiegów, bo jako tzw. dziennikarz miałem darmowy wstęp na wszystkie koncerty w Trójmieście.

Najtrudniej było się dostać na koncerty w Operze Leśnej, bo przez długi czas obstawiała ją wyłącznie milicja i ORMO, ale jako podrostki dzielnie skakaliśmy przez zwieńczony drutem kolczastym płot by podczas festiwalowych prób zbierać autografy od zagranicznych gwiazd. Na autografy polowało się też pod Grand Hotelem.

Muzyka

Mój kolega Wojtek Jasiński miał dopływ nowych zachodnich płyt, bo wszyscy w jego rodzinie pływali. W piwnicy willi rodziców, w której mieszkał, urządził piwniczkę w której sącząc winko słuchaliśmy muzyki. W tej piwniczce bywali później warszawscy disc-jockey’e, którzy grali w pierwszej Polskiej dyskotece „Musicorama” w Grand Hotelu. Pamiętam z jaką dumą Wojtek puścił Piotrowi Kaczkowskiemu pierwszy long-play Uriah Heep, którego on jeszcze nie znał.

Razem z Wojtkiem, który był płotkarzem mieszczącym się w szerokiej kadrze kraju, któregoś dnia zapisaliśmy się do podstawowej szkoły muzycznej we Wrzeszczu. Mieliśmy 18, a może nawet po 19 lat, prawie 190 cm wzrostu, więc skierowano nas do klasy kontrabasu, gdzie mieliśmy się uczyć razem z dzieciakami o ładnych kilka lat młodszymi. Na dodatek nie mieściliśmy się w ławkach, więc siadywaliśmy na ich blatach. W sumie byliśmy chyba na 3 albo 4 lekcjach i daliśmy sobie spokój. Szybko uznałem, że nie będę dobrym instrumentalistą, bo to wymaga żmudnego ćwiczenia, a ja nigdy tytanem pracy nie byłem. 

Muzyką zainteresowałem się instynktownie, bo w rodzinie nie było żadnych muzycznych tradycji. Zacząłem wyszukiwać informacje w gazetach i tygodnikach, co było niełatwe, potem biegałem do Międzynarodowego Klubu Książki i Prasy, który mieścił się tam gdzie obecnie jest Rossman i ze słownikiem w ręku poszerzałem swą wiedzę. Potem spotkałem wspomnianych: Krzyśka Barę, a następnie Wojtka Jasińskiego, którzy sprowadzali nowe płyty, więc byłem w miarę na bieżąco. Był jeszcze Fan-Club Niebiesko-Czarnych prężnie działający w klubie PSS Bursztynek w pobliżu stacji Gdynia Wzgórze Nowotki – obecnie mieści się tam Salon Sukien Ślubnych – który prowadził Aleksander Szostak, późniejszy redaktor Polskiego Radia i TVP Gdańsk.  Spotykali się tam różni pasjonaci tacy jak my, więc moje muzyczne horyzonty regularnie poszerzały się. 

W międzyczasie, mój tata dał się namówić i zafundował mi prenumeratę prestiżowego tygodnika „New Musical Express”, a później już sam z kieszonkowego załatwiłem sobie dostawy „Melody Maker”. W sumie, dzięki tym zabiegom wiedziałem dużo więcej o współczesnej muzyce niż rówieśnicy. Miałem też jakiś taki zmysł, że umiałem odróżnić plewy od rzeczy wartościowych, wyłapać wcześniej niż inni to co za chwilę stawało się sensacją. Mając dostęp do zachodnich płyt zaczęliśmy organizować pogadanki w klubach studenckich i przyzakładowych. Opowiadaliśmy na nich o zespołach, puszczaliśmy ich utwory, staraliśmy się je omawiać, a na końcu dostawaliśmy za to jakieś pieniążki. Kolejnym krokiem były nasze wspólne z Wojtkiem, a potem samodzielne audycje w SAR-ze (Studenckiej Agencji Radiowej), a potem w Radiu Gdańsk.

W Klubie Bursztynek zostałem namówiony, by pisać do ukazującego się tam biuletynu (fanzinu) „Express Muzyczny”. Gdy już poczuliśmy się w tej dziedzinie pewnie, wspólnie z Krzysiem Barą, tak z głupia frant poszliśmy do redaktora naczelnego „Głosu Wybrzeża”, czyli organu Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Przekonaliśmy go, że mamy możliwości i doświadczenie, więc prowadząc rubrykę muzyczną możemy poprawić wizerunek całej gazety. Ja miałem wtedy 17 lat, a kolega Krzysztof 16! Redaktor nas wysłuchał, zadzwonił do jakiegoś innego redaktora i powiedział – OK. W przyszłą środę proszę mi przynieść komplet materiałów. Nie mieliśmy maszyny do pisania, więc teksty pisaliśmy ręcznie. Tłumaczyliśmy zagraniczne newsy, wycinaliśmy zdjęcia, potem zaczęliśmy pisać coś samodzielnie. Nie wiem jak to się stało, że nas tam przyjęli, bo przecież pisanie o takiej muzyce w zasadzie było niezgodne z linią partii. Pamiętam, że redakcja ogłosiła konkurs na tytuł tej naszej rubryki. Ja przewrotnie wymyśliłem hasło „Panowie Ciszej”, które wysłałem pod nazwiskiem mojej ówczesnej dziewczyny, Ruth Zimmer. Zajęliśmy drugie miejsce, a ona dostała jakieś płyty.  Zwyciężył tytuł „Takty i Fakty”, który ukazywał się w soboty przez prawie trzy lata.

Gazety były po angielsku i co prawda miałem lekcje angielskiego w liceum. Ale ja się nie uczyłem. Niewiele wyniosłem ze szkoły. W Gdyni uczyła nas starsza pani, która w ogóle nie dawała sobie rady z naszą klasą. Ale muzyka mnie tak interesowała, że gazety angielskie czytałem ze słowniczkiem i tak krok po kroczku tłumaczyłem. Głównie wynikało to z ciągu do muzyki.

Fakt, że stałem się „panem redaktorem” wiązało się z wieloma profitami. Na przykład byliśmy zapraszani jako jurorzy do różnych przeglądów muzycznych na przykład zakładowych. Miałem wtedy 18, 19 lat i zasiadałem w jury. W 1968 roku zostałem wysłany przez Głos Wybrzeża na pierwszy Festiwal Awangardy Bitowej do Kalisza. Bardzo byłem z tego dumny. Poznałem tam zespół Prospekt, a jego wokalistką była Krystyna Prońko.  W następnym 1969 roku zespół przyjechał do Nowego Portu na jakiś przegląd, a ja siedziałem w jury. Wtedy wydawało mi się, że jestem bardzo mądry. Przeprowadzaliśmy różne wywiady. Kiedyś jechałem kolejką i słyszałem jak dwóch ludzi w moim wieku czytając moją rubrykę kłóciło się, czy jestem Anglikiem – bo mam takie nazwisko. Takie mity krążyły wokół mnie.

Musicorama

Franciszek Walicki w 1970 roku uruchomił w Grand Hotelu dyskotekę „Musicorama”– to był iście kosmiczny wynalazek. Przywiózł dobry zachodni sprzęt, miał dwie pary ramp z kolorowymi reflektorami, które pulsowały zgodnie z rytmem muzyki. Do tego był stroboskop i ultrafiolet, którego nikt dotychczas w Polsce nie widział. Mucicorama była strzałem w dziesiątkę. Stała się najgorętszym miejscem w Polsce. Wcześniej na publicznych zabawach tańczyło się tylko przy żywej muzyce, przy zespołach. Prywatki odbywały się co prawda przy gramofonie lub magnetofonie, ale nie bardzo potrafiliśmy sobie wyobrazić taką prywatkę na kilkadziesiąt osób.

Byłem już redaktorem, miałem wolny wstęp, więc bywałem tam codziennie – do czasu. Moi koledzy z ulicy też tam chcieli wejść, więc wspólnie szukaliśmy jakiegoś lewego wejścia. W końcu koledzy przekupili kucharzy w Grand Hotelu i wchodzili przez kuchnię, która sąsiadowała ze stołówką pracowniczą, w której zorganizowano dyskotekę. Ostatnią przeszkodą były drzwi na salę, przy której czasem stał porządkowy. Moja rola polegała na tym, że ja im te drzwi otwierałem. Któregoś dnia chciałem tą drogą wprowadzić do Musicoramy mojego brata i zostałem złapany na gorącym uczynku. Walicki, jak to on, zareagował bardzo ostro. Nie dość, że skasował mi wolne wejście to jeszcze zadzwonił do redakcji, gdzie naopowiadał niestworzonych rzeczy i w rezultacie mnie wylali. Bardzo to przeżyłem. Uważałem, że to była jawna niesprawiedliwość. Na szczęście akurat wtedy dostałem na studia i trafiłem do ŻAK-a, gdzie się odnalazłem.

Lata siedemdziesiąte

W ŻAK-u najpierw byłem bywalcem, a potem rezydentem prowadzącym dyskoteki. Stamtąd wyrwany zostałem do wojska. Gdy wróciłem to dwóch latach dyskoteki już mnie tak nie cieszyły, a na dodatek byłem strzępem nerwów. Mój brat, który w międzyczasie został wiceprezesem Żak-a namówił mnie bym zajął się organizacją koncertów, a potem przygotował Dzień Muzyczny podczas dorocznych Spotkań Jesiennych, podczas których spotkałem Teatr STU z Krakowa. Byłem zauroczony ich spektaklami „Sennik Polski” i „Exodus”. Świetna muzyka, pełne rozmachu widowiska, które były takie bardzo niekomunistyczne. Miesiąc później zaprosili mnie na teatralną wigilię w Krakowie. Spędziłem tam kilka dni i w końcu spytałem Krzysztofa Jasińskiego, dyrektora, czy nie znalazła by się dla mnie jakaś robota. Gdy wróciłem do domu, zakomunikowałem przy wigilijnym stole, że wyprowadzam się do Krakowa. Rodzice byli trochę zszokowani, ale nie protestowali. Od nowego roku miałem etat w Polskim Radio w Gdańsku i oni liczyli po cichu, że trochę się ustatkuję. Po trzech latach znowu wróciłem do ŻAK-a, gdzie poznałem zespół Baszta, który miał tam próby. Grali do tańca, robiłem koncerty i prowadziłem dyskoteki, które w niestrawny dla mnie sposób dryfowały ku kompletnej komercji. Zespół powstał z myślą o rychłym wyjeździe do jakiejś zachodniej knajpy i dla nich granie w klubie było formą na przeczekanie i utrzymanie formy. Uznałem, że Baszta jest zespołem godnym pokazania na ogólnopolskim  forum. Wspólnie z bratem, wbrew ich protestom, zgłosiliśmy ich na festiwal Jazz nad Odrą, który pełnił wtedy rolę przedsionka do prawdziwej kariery – mimo niesprzyjających okoliczności dostali wyróżnienie, co było największym sukcesem gdańskiego środowiska na przestrzeni dziesięciolecia. Zostałem ich managerem - organizowałem koncerty, nękałem media informacjami. Gdy wszystko zaczęło się całkiem dobrze kręcić, nadszedł wymarzony, wyczekiwany kontrakt. Pojechali do Niemiec Zachodnich, gdzie grali na jakiejś barce zamienionej w knajpę. Po powrocie nie myśleli już o karierze w Polsce – ze względów finansowych liczył się tylko następny kontrakt, choć zespół funkcjonował jeszcze przez jakiś czas.   

Potem pracowałem w Żaku z zespołem Antykwintet (Antiquintet), który seryjnie zbierał nagrody „nad Odrą”. W pewnym sensie odkryłem i namaściłem zespoły Cytrus i Mietek Blues Band, które pojawiły się na jakimś wymyślonym przez mnie przeglądzie w Żaku, ale miałem poczucie, że zaczynam być za dorosły jak na klub studencki. Potem szefowałem w klubie muzycznym na Ogarnej w Gdańsku, aż wypatrzył mnie gdzieś późniejszy prezydent Aleksander Kwaśniewski, który pełnił wtedy funkcję szefa wojewódzkiego ZMS-u w Gdańsku. Zlecił mi on przygotowanie programu tzw. Akcji Lato w nowopowstałym klubie ZMS „Na Fortach” nad dworcem autobusowym w Gdańsku. Raz w tygodniu mieliśmy porządny koncert jazzowy z udziałem krajowej czołówki, a na dziedzińcu, pięć czy sześć razy w tygodniu usiłowałem stworzyć replikę sopockiego Non-Stopu. Grały przeważnie zespoły, które w rok później zostały gwiazdami Muzyki Młodej Generacji. Niestety akurat lato było wtedy jednym z najbardziej deszczowych od dziesięcioleci, więc  frekwencja była znikoma i projekt w tej formie nie był już kontynuowany. Nie miałem z sobą co zrobić, ale na swoje szczęście spotkałem Andrzeja Cybulskiego, dyrektora  Bałtyckiej Agencji Artystycznej w Sopocie, który zaproponował mi pracę. Okazało się, że nieco wcześniej zatrudnił mojego szkolnego kolegę, Wojtka Korzeniewskiego, z którym grywaliśmy dodatkowo w koszykówkę w klubie Ogniwo – Sopot. Wspólnie zbudowaliśmy od podstaw nowoczesny dział promocji i reklamy, który był chyba pierwszą taką agendą działającą na rzecz estrady.

Muzyka Młodej Generacji

W drugiej połowie lat 70. w Operze Leśnej w Sopocie odbywał się Festiwal „Pop Session” – oficjalnie Międzynarodowe Konfrontacje Muzyczne. Festiwal wyraźnie nie miał profilu, a do programu trafiali przypadkowi artyści od Sasa do Lasa, których podsyłały agencje z krajów tzw. demokracji ludowej. Andrzej Cybulski, który wywodził się również z Żak-a (ale działał tam dużo wcześniej niż ja), znał się na swojej robocie więc postanowił coś z tym zrobić. Po fatalnym festiwalu w 1977 roku zwołał naradę, na którą zarosił wyłącznie młodymi ludźmi – kilku dziennikarzy i organizatorów. Zaproponowałem wtedy żeby wykorzystać markę festiwalu i zainteresowanie zagranicznymi gośćmi do promowania naszych zespołów, które „nie mają jeszcze nazwy”. Tłukąc się z Basztą i Antykwintetem po kraju, wiedziałem, że jest ich w kraju bez liku. Cybulski w takich sytuacjach zwykł mawiać: - „Dobry pomysł to pomysł zrealizowany”, co było zielonym światłem dla dalszych działań. Po jakimś czasie uczestnik tej narady, Jacek Sylwin, przywiózł z Warszawy Waltera Chełstowskiego i koncepcję nowej imprezy, którą dopracowaliśmy w czteroosobowym już składzie (Sylwin, Chełstowski, Korzeniewski i ja) wspieraną przez spore grono entuzjastów. W ten sposób narodziła się „Muzyka Młodej Generacji”.

Za pierwszym razem w zasadzie nie było żadnych eliminacji. Każdy z nas proponował zespoły, które gdzieś tam słyszał i tak postał program. Obok Kombi z Gdańska miała grać też Baszta, ale znowu wyjechali do knajpy, więc ich to ominęło. Wymyśliliśmy to tak, że wybrane przez nas zespoły, w ramach imprez towarzyszących „Pop Session” miały grać w Teatrze Letnim. Po roku najlepsze z nich miały wystąpić już na scenie w Operze Leśnej obok zagranicznych gwiazd. Pomysł wypalił nadzwyczajnie - nikt się nie spodziewał, że na prawie nieznane zespoły przyjdą takie tłumy. Pierwszy festiwal Muzyka Młodej Generacji odbył się w 1978 roku. W następnym roku zostaliśmy zasypani taką ilością zgłoszeń, że musieliśmy wprowadzić przesłuchania i eliminacje. Przy okazji okazało się, że zespoły, które poprzednio zaprosiliśmy do Teatru Letniego, grają niekiedy lepiej od liniejących gwiazd z Zachodu. Festiwal stał się autentycznym wydarzeniem odbiegającym zdecydowanie od kierunku w jakim miała się rozwijać socjalistyczna estrada, więc Cybulski został odwołany. Jego miejsce zajął typowy aparatczyk, który zrobił wszystko by wyciszyć to całe, wywołane przez nas, zamieszanie. Wtedy wynieśliśmy się z festiwalem do Jarocina (1980). Tam cała idea nabrała takiego rozpędu, że poza Młodą Generacją, nikt na polskiej estradzie już się nie liczył. Sukces przyniósł też podziały. Koledzy z Warszawy uznali, że skoro imprezę przenieśliśmy do Jarocina, to ludzie z Sopotu do niczego im nie są już potrzebni. Nie było to fair, bo to było nasze wspólne dziecko. Wojtek Korzeniewski został managerem Kombi, a ja zespołu Krzak, które wypłynęły dzięki Muzyce Młodej Generacji.

Jazz

Wiadomo, że pierwsze w Polsce Festiwale Jazzowe (1956-57) odbyły się w Sopocie, gromadząc podobno 50-tysięczny tłum oszalałych słuchaczy. Ja oczywiście tego nie mogę pamiętać, bo zacząłem ledwie chodzić do szkoły podstawowej. Gdzieś z tyłu głowy słyszę dźwięki wydobywające się z budynku przy ulicy Obrońców Westerplatte (obecnie Biblioteka Miejska). Mieściła się tam Szkoła Muzyczna, do której uczęszczał m.in. Czesław Niemen, Włodzimierz Nahorny, Jerzy Derfel i cała plejada wybitnych polskich jazzmanów, o czym dowiedziałem się dużo później. Trzeci „sopocki” festiwal jazzowy niestety odbył się już w Warszawie, gdzie pod nazwą „Jazz Jamboree” trwa do dzisiaj.

Z tego co wiem i pamiętam, w późniejszych latach, jazz na długie lata nie był w Sopocie zbyt częstym gościem. Jedynym miejscem, w którym spotykali się chyba wtedy jazzmani był legendarny SPATiF ma pięterku, gdzie raczej trąbili z flaszek, a nie grali.

Sopot powrócił na jazzową mapę kraju za sprawą letniego cyklu koncertów pt. „Cassino Jazz at Night”. Odbywały się one w kawiarni Pawilon – dzisiaj stoi tam Dom Zdrojowy, która w latach późniejszych funkcjonowała pod nazwą Fantomas. Mając legitymację prasową bywałem tam niemal codziennie. „Cassino Jazz at Night” było pomysłem Zofii Komedowej, żony tragicznie zmarłego pianisty i kompozytora, Krzysztofa Komedy-Trzcińskiego. Miejsce to szybko stało się miejscem nocnych spotkań miejscowych elit intelektualnych, które grzały się przy blasku bywających tam gwiazd  estrady, kina i teatru. Grała tam cała czołówka polskiego jazzu. W lokalu było gorąco i duszno - palenie było wtedy w modzie. Między publicznością a artystami na scenie panowało pełne porozumienie, ponieważ mocno wstawieni słuchacze z podziwem obserwowali bezkarnie improwizujących muzyków w podobnym stanie. „Cassino Jazz at Night” działało tylko przez jeden letni sezon, w 1969 roku.

Kolejny jazzowy akcent jaki pamiętam z Sopotu to kilka edycji festiwalu „Jazz Jantar”, który został wymyślony przez mojego brata, Stanisława-Krzysztofa,  i jego ekipę, chyba w 1973 roku. Koncerty odbywały się w Operze Leśnej, ale organizatorem był gdański Żak i Polskie Stowarzyszenie Jazzowe z Warszawy. Grały tam naprawdę mocne nazwiska – Mel Lewis i Thad Jones, Stan Getz, Woody Herman, SBB z Andrzejem Przybielskim i cała krajowa czołówka. Nie pamiętam jak to długo trwało, ale to był liczący festiwal, który potem przeniósł się do Gdańska, gdzie od kilku lat rozkwita na nowo.

Mówiąc o sopockim jazzie, koniecznie trzeba wspomnieć jeszcze o zespole Rama 111 Jana Rejnowicza i Przemka Dyakowskiego, który co prawda formalnie powstał w Gdańsku, ale przez długi czas grał do tańca w Grand Hotelu i wielokrotnie występował na deskach Opery Leśnej. Pamiętam, że podczas jednego z takich koncertów wykonali słynną „Bogurodzicę” w jazzowej aranżacji, za którą dostali nagrodę na festiwalu Jazz nad Odrą. Grywali też w sopockim Non-Stopie.