Pani Lila Iwańska urodzona w 1930 roku w Warszawie, mieszkanka Sopotu od 1945 roku. Opowiada historię Sopotu:
W czasie powstania Warszawskiego w 1944 roku wszystkich nas z Żoliborza i innych dzielnic, Niemcy wygnali z Warszawy, bo setki tysięcy ludzi szło głodnych, zawszonych, chorych i umierających szeregami w stronę Pruszkowa - kolejowego miasta. To było tragiczne, ponieważ między tymi tysiącami ludzi były oseski, które mamusie trzymały przy sobie, żeby nie zamarzły. Mleko czy wodę podgrzewały w buteleczce pod pachą. Ojca mojego zabrali Niemcy, a nas, mnie, siostrę i mamę wsadzili do pociągu. Gdzieniegdzie dawali zupę z kotła, ale my nie mieliśmy, czym tej zupy nabrać, w czym trzymać i czym jeść, bo wyszliśmy z powstania tak jak staliśmy. Jechaliśmy na południe polski w tych otwartych, bydlęcych wagonach, na tym deszczu tak przez trzy dni. Jak my to przeżyliśmy i co jedliśmy to ja nie wiem. Pamiętam głód. Bolesny mdlący głód, taki, od którego robiło się ciemno w oczach. W pewnym momencie usłyszałam głos swojego ojca. Po jeszcze wielu smutnych przeżyciach pojechaliśmy do Warszawy. Jak ojciec zobaczył nasze spalone mieszkanie stwierdził, że jedziemy na Ziemie Odzyskane. Był to rok 1945. Tak właśnie się znalazłam w Sopocie.
Ja i siostra dostałyśmy się bez podstawówki do gimnazjum im. Marii Skłodowskiej Curie w Sopocie. Mieliśmy piękne mieszkanie przy ulicy Parkowej. Było tak urządzone, że jeszcze w kuchni były dzwonki na służbę. Kiedy się wprowadzaliśmy do mieszkania naszą jedyną własną rzeczą była obita, biała miednica i nadpalona, niebieska pokrywka do garnków, która była wygrzebana z gruzów naszego mieszkania. Moja mama ją miała do końca życia jako pamiątkę. Nic innego nie mieliśmy, bo nikt nic nam nie dał, ani nie ukradliśmy niczego. Wnętrze było splądrowane, ale główne meble takie jak łóżka i szafy były, ale nie mieliśmy garnków czy pościeli. Mama chodziła na rynek, na którym można było to wszystko dostać, bo Niemcy, kiedy wyjeżdżali pozbywali się nadbagażu. Mama narzekała też, że to mieszkanie było zbyt duże do sprzątania, miało ponad 120m, dwa balkony, werandę. Pewnego dnia usłyszeliśmy pukanie do drzwi, okazało się że to milicjant „Przyszliśmy was wykurzyć, bo to mieszkanie będzie dla kogoś innego”-powiedział. W moją łagodną, drobną mamusię nagle wstąpił szatan, zaczęła wrzeszczeć - „Wykurzyć?! Nas dopiero Niemcy wykurzyli, a tu Polacy chcą!!”. Oni nie wiedzieli, co powiedzieć i zostawili nas w tym mieszkaniu. To był rozbój i wielu ludzi tak wyrzucali. Mieszkaliśmy tam długo, a potem rodzice z powrotem przenieśli się do Warszawy. Ja już byłam mężatka i miałam małe dziecko. Mieszkanie czteropokojowe niestety się nam nie należało. Musieliśmy to duże, przepiękne mieszkanie oddać.
Kto się nie uczył był wysyłany na służbę polską, np. naprawianie dróg czy kopanie ziemniaków. Studiowałam bardzo krótko ekonomie. Była mroźna zima i babcia dała mi pelisę z królika. Ja to futro wieszałam w szatni i pewnego dnia i na moim futrze i na innych były przypięte kartki, na których było napisane, że właścicielem tych futer jest przedwojenna arystokracja, wrogowie komuny i wyrzucili nas ze szkoły. W 1946 stały sklepy prywatne, ale niestety pojawił się minister handlu, który zlikwidował inicjatywę prywatną. Jeśli ktoś miał za duże mieszkanie, dokwaterowywali obcych ludzi. Do mieszkania rodziny inżyniera czy lekarza dawali milicjanta, robola czy bezdomnego, żeby zmieszać to towarzystwo, zmieszać inteligencję i hołotę. Był specjalny urząd od tego.
Na samym dole ulicy Monte Cassino leżały gruzy przez bardzo długi czas. Kiedy te gruzy wywieziono i postawili tam budy targowe, można było kupić jajka, śmietanę, drób. Takie małe inwestycje na długo się utrzymywały. Pamiętam jak poszłam do sklepu po cukier i mężczyzna wepchnął się do kolejki, powiedział, że on tu stał i dla mnie cukru już nie starczyło. Sklepy były mało zaopatrzone, wszędzie występowały ograniczenia. Pamiętam też, że zawsze była wódka w sklepie. Meble w domach trzeba było pilnować, ponieważ sąsiedzi potrafili wejść i wynieść np. całą sypialnie. Dostawaliśmy w pracy dwa razy do roku kupony na materiały, z których szyliśmy ubrania. Pamiętam tamte poniżające straszliwe czasy.
Monte Cassino była zwykłą ulicą z samochodami i chodnikami. Stał sklep Gallux można tam było kupić bardzo luksusowe ubrania, był sklep Wedlowski, ale niestety komuniści, którzy uważali, że prywatnie nie można prowadzić sklepów po prostu im je zabierali. Molo, co roku było rozwalane przez sztormy i co roku odbudowywane.
Nastąpiło w 1947 roku tzw. zlanie partii. Była partia socjalistyczna i komunistyczna, ale potem doszli do wniosku, że partia socjalistyczna była partią przedwojenną i nastąpiło zlanie partii. Te osoby, które były w partii socjalistycznej musiały się przenieść do komunistycznej, a jak tego nie robili to zostawali wyrzucani z pracy, z domu, uczelni, wiec została tylko partia komunistyczna. W Grand Hotelu, co niedziela był tzw. „Five o’clock”. Można było za 15 (dawnych) złotych wypić kawę, zjeść ciastko, lody czy wypić drinka. Grała także taneczna orkiestra, bardzo dobrze się wtedy bawiliśmy. Moja siostra, która była młodsza należała do harcerstwa. W tym miejscu też urządzało się zabawy, ale nie każdemu to odpowiadało, dlatego je zlikwidowali. Moim zdaniem dawniej żyło się bardzo marnie, człowiek był poniżany na każdym kroku.