Katarzyna Kreft
Dzieciństwo wśród nagrobków
 
Dla dzieciaków z ul. Chodowieckiego zabawy wśród grobowców były czymś równie zwyczajnym jak popularna wówczas oranżada w proszku
 
 
Aleksandra Kozłowska
 
Trudno o lepsze miejsce na dorastanie dla kogoś, kto dziś pracuje w Muzeum Sopotu i codziennie zanurza się w historię tego miasta. Katarzyna Kreft spędziła bowiem dzieciństwo na cmentarzach. Brzmi to może nieco niepokojąco, ale dla dzieciaków z ul. Chodowieckiego zabawy wśród grobowców były czymś równie zwyczajnym jak popularna wówczas oranżada w proszku. – Najpierw mieszkaliśmy na Sępiej, blisko morza – wspomina Katarzyna. – Kiedy miałam 5 czy 6 lat przeprowadziliśmy się na Chodowieckiego. Urodziłam się w Gdyni – tu nie było już wtedy porodówki - ale od niemowlaka mieszkałam w Sopocie. 
 
Napisy po niemiecku
 
Z Sępiej pamięta niedzielne spacery po parku w Łazienkach Północnych, zbieganie ze „ślimaka”, szum pobliskiego morza. Po przeprowadzce też chodziła z rodzicami i – znacznie częściej z kolegami i koleżankami z podwórka – do parku. Ten park był jednak inny, nieco dziwny i tajemniczy – porośnięty drzewami cmentarz komunalny, przez sopocian zwany ewangelickim. 
– Pamiętam wielkie, kamienne, zarośnięte bluszczem grobowce, wśród których się bawiliśmy. Była to połowa lat 70., dziś mam wrażenie, że tych grobowców jest znacznie mniej. Nie wiem czy zwodzi mnie pamięć, czy część z nich rozebrano… Fascynowały nas napisy po niemiecku. Ale nikt nam nie tłumaczył skąd i dlaczego te niemieckie nagrobki, a my traktowaliśmy je jako coś normalnego. Wtedy zresztą wszystkie sprawy, w tym wątpliwości związane z historią załatwiało się z rówieśnikami na podwórku, nie z rodzicami czy nauczycielami.
Wspomnień związanych z cmentarzami ma mnóstwo. Lubiła na przykład z nagrobków zastawionych kwiatami i świeczkami część dekoracji przenosić na groby opuszczone, zapomniane. Chciała żeby były ozdobione sprawiedliwie. Pamięta awanturę jaka wybuchła po tym jak z kolegą Robertem poszła przed Wielkanocą z koszyczkiem do święcenia. - Długo nie wracaliśmy, więc nasze mamy poszły nas szukać. Zastały nas, oczywiście, na cmentarzu. Siedzieliśmy na jednym z nagrobków i wcinaliśmy świeżo poświęcone jajka. Była wielka afera, bo nie dość, że zjedliśmy święconkę, to jeszcze serwetkę zgubiłam. 
W dzień matki chodziły z koleżanką na cmentarz szukać kwiatów: zrywały dziko rosnący bez albo pleniące się pod ogrodzeniem fiołki. Regularnie przechodziły przez cmentarz odprowadzając koleżanki mieszkające na Kamiennym Potoku. Odprowadzanie polegało m.in. na staniu godzinami na górce obok nekropolii i gadaniu. Plotkowały o kolegach, z wypiekami na twarzy komentowały kolejne odcinki uwielbianego wtedy serialu „Ptaki ciernistych krzewów”. – Nie baliśmy się tego - dla niektórych może dziwnego - sąsiedztwa – uśmiecha się Katarzyna. – Cmentarze były naszą codziennością. Jeden z moich kolegów miał dziadka grabarza. Podczas pogrzebów nosił chorągwie. I ten kolega mu pomagał. Kiedy więc mówiłam: „Chodźmy na oranżadę”, kolega odpowiadał: „Poczekaj, tylko pójdę na pogrzeb”. Często więc szłam razem z nim w kondukcie, potem dziadek dawał mu 5 zł i szliśmy na rybki do Akwarium albo na oranżadę. 
Cmentarze nie mogły, rzecz jasna obyć się bez duchów. Katarzyna opowiada o lekcjach religii, na które chodziła do salki przy kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa. Obok była zrujnowana i splądrowana kaplica Herbstów, któryś z dzieciaków oznajmił, że przez okna w przyziemiu widać trumny. - Zaglądaliśmy tam, było ciemno, ale wyobraźnia działała i byliśmy pewni, że trumny faktycznie majaczą w mroku. Straszyliśmy się, że duchy Herbstów wokół krążą. 
Dorośli też traktowali cmentarne otoczenie jako coś codziennego: miejsce na spacery, albo na mały biznes - gdy zbliżał się dzień Wszystkich Świętych wszyscy sąsiedzi wykupowali sobie miejsca przy cmantarzu i sprzedawali świeczki, znicze, kwiaty.. 
 
Cicho o Żydach
 
Za miejsce spacerów i zabaw służyły cmentarze katolicki i ewangelicki, na położony w sąsiedztwie cmentarz żydowski chodziło się bardzo rzadko. 
- Żydowski cmentarz był bardzo zarośnięty, właściwie jak lasek – opowiada Katarzyna. – Nie przypominam sobie bramy (oryginalnej, z 1914 r., jedynej takiej zachowanej na Pomorzu), pamiętam tylko, że ogrodzenie było uszkodzone, bo przez nie przełaziliśmy. Raz powiedziałam rodzicom, że byłam tam na grzybach z kolegą i mama stanowczo zaznaczyła, że tam nie wolno zbierać grzybów, bo to jest cmentarz. Poza tym nikt się specjalnie nie wdawał w rozmowy dlaczego to jest cmentarz żydowski, kim byli Żydzi, dlaczego teraz ich nie ma. Takich rozmów po prostu nie było. 
O swojej rodzinie Katarzyna Kreft mówi, że wiele jej wątków owianych jest tajemnicą. Tajemnicą, której pewnie już nie rozwiąże, bo ludzie, którzy mogliby w tym pomóc już nie żyją. Wie, że dziadkowie z obu stron pochodzą z Mazowsza, a jej rodzice przyjechali na Wybrzeże w poszukiwaniu wiedzy i lepszych możliwości – tata skończył budownictwo na Politechnice Gdańskiej, mama przybyła tu dla niego. 
A rodziny innych dzieci? - Jeden nasz kolega, którego tata pracował na cmentarzu mówił, że gdzieś tam jest pochowany jego dziadek. Nie wierzyliśmy mu, bo jak to, na niemieckim cmentarzu jego dziadek? Dużo później jego mama odziedziczyła jeden z domków na ul. Malczewskeigo, musiała to więc rodzina mieszkająca tu od przed wojny. Czyli dziadek pewnie rzeczywiście został pochowany wśród niemieckich grobów. Zresztą na naszej ulicy mieszkało kilka osób, które źle mówiły po polsku: pani Helena, pan Karol, który później, gdy już było można, jeździł do Niemiec. Przywoził nam stąd zachodnie cukierki, gumy do żucia, o jakich w Polsce można było tylko pomarzyć. 
Jak te osoby były traktowane przez otoczenie? - Dla nas byli to sąsiedzi, jak wszyscy inni – odpowiada Katarzyna. – Kiedyś ktoś rzucił w rozmowie, że są Niemcami, ale u mnie w domu absolutnie nie było żadnej dyskryminacji. Wszystkim należało mówić „dzień dobry”, pomóc gdy trzeba. Spytałam kiedyś mamę dlaczego oni tak dziwnie mówią i mają inne, obco brzmiące nazwiska. Mama wytłumaczyła, że to przedwojenni mieszkańcy Sopotu, tu się urodzili, że kiedyś wiele żyjących tu osób mówiło po niemiecku. Wyjaśniła i już, bez żadnej nuty sensacji.
 
Przeszłość sama pcha się w ręce
 
Zanim Katarzyna Kreft została kustoszką w Muzeum Sopotu, 20 lat pracowała w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie, jako kurator. Jedną z ważnych dla niej wystaw, które przygotowywała była ekspozycja pt. „Brudna woda” prezentująca prace m.in. Pauliny Ołowskiej, Ewy Juszkiewicz, Kathariny Marszewski, Michele de Menny i Bonnie Camplin. 
Z wykształcenia jest filolożką polską. Polonistykę na Uniwersytecie Gdańskim wybrała z miłości do książek. Chciała być nauczycielką, wyobrażała sobie, że będzie miłą panią od polskiego, bardzo lubianą przez dzieci. Że będzie jeździć w Bieszczady by uczyć tamtejsze dzieci i pokazywać im piękno literatury (zwłaszcza romantycznej), tłumaczyć jak dzięki książkom można zmienić swoje życie… Szybko przekonała się jednak, że nie ma drygu do uczenia. Już po pierwszej praktyce zorientowała się, że kompletnie się do tego nie nadaje. 
Ale nie żałuje. O pracy w Muzeum Sopotu mówi, że trudno w ogóle rozpatrywać ją w kategoriach pracy. - To jedna wielka frajda. Ciągle odkrywamy coś nowego. Ludzie przynoszą swoje historie, pamiątki, zdjęcia… Kiedyś ktoś przekazał stary, bardzo zniszczony skórzany kufer, tak tajemniczy, że aż baliśmy się go dotknąć. Okazało się, że jest pusty. Inne ciekawe eksponaty ofiarowane przez mieszkańców? Choćby komplet sztućców z kasyna, które podarowała muzeum jedna z pań na wieść o tym, że szykujemy wystawę o tym przybytku. Inna dała obraz Jacka Żuławskiego. Codziennie coś się dzieje.
Katarzyna zauważa, że trudno mieszkać w takim mieście jak Sopot i nie interesować się historią. Ona sama do ciebie przychodzi, sama cię zaczepia. 
- Kiedyś mieszkałam na ul. Chrobrego. Weszłam do nieznanego mi wcześniej kościoła pw. NMP Gwiazdy Morza. W przedsionku zwróciłam uwagę na tablice z nazwiskami żołnierzy z I wojny – większość to niemieckie nazwiska. Albo kościoł św. Jerzego, obok którego stoi kaplica z postacią świętego - tam też są niemieckie napisy. Od razu budzi się ciekawość: skąd? Od kiedy? Dlaczego? 
Gdy pracowała jeszcze w PGS jeden z odwiedzających galerię zagadnął: „Pamiętam jak w czasie wojny był tu lazaret. Rosjanie podpalili szpital. Do dziś mam w oczach ludzi wyskakujących przez okna. 
Albo Grand Hotel – na mieście zawsze mówiło się, że mieszkał tam Hitler. I okazało się, że to prawda – w trakcie wojny był w Grandzie z wizytą, jest chyba nawet jego wpis w księdze hotelowej.
 
Sopot i „Titanic”
 
Pytam o najciekawsze osobiste odkrycia, sprawy, o których Katarzyna dowiedziała się pracując w Muzeum Sopotu. – Na przykład, że przed wojną działały tu dwie loże masońskie. 
Karolina Babicz-Kaczmarek, dyrektor muzeum [we trzy siedzimy przy zabytkowym stole na poddaszu Willi Claaszena, siedzibie intytucji] dodaje: - Gdy przejdziesz się po mieście i popatrzysz na architekturę, zobaczysz na niektórych domach symbole masońskie, np. na domu architekta Paula Puchmüllera. 
Po chwili sięga po laskę mistrza loży. Zwieńczony rączką w kształcie diabelskiej głowy przedmiot pochodzi z 20. albo 30. XX w. Wygląda jak eksponat z „Dziecka Rosemary”. Karolina: - W zeszłym roku kupiliśmy neseser podróżny, który dostał mistrz Loży Masońskiej Pod Gwiazdą Wschodu Max Bunz, prawdopodobnie z okazji jakiegoś jubileuszu. Oprócz tej laski w neseserze są pojemniki na pomady, przybornik do pielęgnacji dłoni, grzebienie, lustro… Śmiejemy się, że walizeczka łączy nas z „Titanikiem”, ponieważ przechowywane w niej platerowane przedmioty wykonała ta sama firma, która robiła platery dla kompanii żeglugowej White Star Line, dla której pływał RMS Titanic.
- W Sopocie jest naprawdę wszystko. Na przykład po II wojnie powstał tu kibuc – dorzuca Katarzyna.
Prezentowana właśnie w muzeum wystawa „Pamięć – sopocka społeczność żydowska” wspomina o tym fakcie, ale skupia się przede wszystkim na latach przedwojennych. Opowiadając o tym co działo się tu po 1945 r. przypomina próbę restauracji społeczności żydowskiej w Sopocie, której wyrazem był m.in. utworzony tutaj kibuc. - Stworzyły go osoby przyjezdne, pochodzące z różnych stron Polski – wyjaśnia Babicz-Kaczmarek. – Dlaczego nie Żydzi lokalni? Ponieważ w 1945 r. doszło tu do prawie stuprocentowej  wymiany ludności. Sopot w przedwojennym kształcie przestał istnieć, z tamtej epoki pozostali przedstawiciele Polonii i nieliczni Niemcy. I jedni, i drudzy musieli przejść przez komisję weryfikacyjną i złożyć przysięgę na wierność narodowi polskiemu. Reszta powojennych sopocian to przyjezdni: Warszawa, Kraków, Kresy, małe miejscowości – wszyscy szukali miejsca na nowe życie. 
 
Pan Lipszyc i jego Tora
 
Kibuc mieścił się przy ul. Bałtyckiej, w bok od Haffnera. Ktoś z sopocian kiedyś powiedział, że trójkąt ulic: Haffnera, Bałtycka, Kubacza nazywano „trójkątem żydowskim”. – Z kolei tzw. Mały Berlinek znajdował się po wojnie tam, gdzie dziś jest Ergo Arena – przypomina dyrektor sopockiego muzeum. - Wielu Niemców, którzy zostali tu po wojnie i czekali na deportację albo zastanawiali się czy wyjechać przeniesioni z ich domów na obrzeża miasta. A Niemcem był każdy, kto nie udowodnił, że nie jest. Ludzie, którzy przyjechali tu po wojnie dziwili się: jacy Polacy w Sopocie? Przecież tu byli sami Niemcy. To przez długi czas stanowiło punkt zapalny w sopockich relacjach społecznych. 
Karolina: - Przy okazji wystawy „Sopocianie 1945-48” szukałam człowieka, który był odpowiedzialny za organizację tutejszego kibucu. Udało mi się tylko ustalić, że wyjechał do Izraela. Po wojnie osobą, która skupiała społeczność żydowską wokół siebie był pan Lipszyc. Przy Podjeździe miał zakład złotniczy, mieszkał tu do lat 80. Nie wiadomo jednak gdzie został pochowany. Ostatnio dowiedziałam się, że po jego śmierci ktoś z jego krewnych oddał do muzeum Polin Torę, którą pan Lipszyc miał u siebie w domu. Lipszyc chciał żeby Tora trafiła do sopockiej synagogi, ta jednak po wojnie nie została odbudowana. O żydowskim złotniku krążą różne legendy miejskie: że zakopał gdzieś całe złoto, że w końcu wyjechał z Sopotu. 
 
Trauma
 
Szefowa muzeum mówi też, że przygotowując aktualną wystawę udało się 
skontaktować z osobami żydowskiego pochodzenia, które opuściły Sopot w wyniku wydarzeń marcowych w 1968 r. – Mam na myśli dwie siostry: Basię i Halinę Jaworskie. Wyjeżdżając stąd były nastolatkami, urodziły się już po wojnie. Doskonale zdawały sobie sprawę z sytuacji, z faktu, że własne państwo ich nie chce. To do dziś ogromna zadra w ich sercu. Na wystawie pokazujemy reprinty dokomentów podróży sióstr. Trafiły do Izraela, żyją tam do tej pory. Chcieliśmy zaprosić je z okazji rocznicy marca – niestety ze względu na obecną politykę rządu nie chciały przyjechać. Obawiały się, tłumaczyły, że na nowo przeżywają to, co stało się w 1968 r. 
Siostry Jaworskie dały pracownikom muzeum namiary na inną rodzinę. Rodzinę, która mieszkała w Sopocie od XIX w. Przetrwała tu I wojnę, II wojnę, dopiero rok 68 sprawił, że musieli wyjechać. Dziś ani dziadkowie, którzy zostali wygnani z Polski, ani ich potomkowie nie chcą o tym mówic. Temat uważają za zamknięty. 
Karolina wspomniała o krążących na mieście opowieściach, od których oczy słuchaczom się zapalały. Ale nie tylko rzekome złoto pana Lipszyca budziło emocje. Zaraz po wojnie napływowa ludność Sopotu żyła marzeniami o znalezieniu któregoś ze skarbów podobno ukrytych przez Niemców. 
- Pamiętam te historie z dzieciństwa – wspomina Katarzyna. - W co drugim domu miały być schowane różne dobra, kosztowności. Trzeba było tylko dobrze poszukać. Przekopywano więc ogródki, przetrząsano piwnice. 
I rzeczywiście – nierzadko trafiano na np. przedmioty codziennego użytku. 
Innym powszechnie panującym przeświadczeniem było przekonanie, że Niemcy tu wrócą. Trzeba się więc przygotować, bo jak wybuchnie wojnie - a na pewno wybuchnie - Niemcy znów staną u bram. 
- Znajomy sopocianin opowiadał, że jego ojciec, który przyjechał tu w 1945 r. celowo wybrał dom zlokalizowany blisko dworca - w razie czego łatwo uciec. I nie chciał szklić wybitych okien, bo po co? Przecież wrócą, a nas wygnają. Dopiero jego żona na zimę się wkurzyła: „Nie będziemy mieszkać w domu bez szyb!”
Mimo to mieszkanie w cudzych dekoracjach było powszechne. Ludzie zajmowali poniemieckie mieszkania i domy z całym wyposażeniem: meblami, pościelą, sztućcami, serwisami, książkami. Nawet z rodzinną Biblią, gdzie wpisywano daty narodzin poszczególnych członków rodziny. 
Na początku wszystko to było wynajmowane od państwa, po jakimś czasie dopiero można było wykupić ruchomości i nieruchomości. Katarzyna pamięta, że w wielu domach zdarzał się talerz ze swastyką, albo widelce z kasyna, każdy w domu miał coś takiego. Część osób przecież regularnie szabrowała. 
Wojna, choć zakończona na kolejne trzy dekady zdominowała myślenie Polaków. - Dla mnie było oczywiste, że gdy podrosnę, zostanę sanitariuszką – mówi Katarzyna Kreft. - Bawiliśmy się jak nie w złodziei i policjantów, to w Indian i kowbojów, i oczywiście non stop w wojnę. W telewizji ciągle leciały wojenne filmy z „Czterema pancernymi i psem” na czele, w szkole regularnie odbywały apele i akademie z okazji różnych wojennych rocznic. Chodziłam do „Trójki” na Niepodległości. O tym ponurym budynku z czerwonej cegły mówiło się, że przed wojną była tu siedziba gestapo, że odbywały się tortury, że gdzieś jest zakopana broń. Wszystkie te opowieści mocno działały nam na wyobraźnię.
 
Sąsiedzi
 
Dzieciństwo wśród nagrobków przypomina się Katarzynie, gdy w ramach pracy poszukuje wiadomości o kimś z sopockich mieszkańców. – Zawsze zaczynamy od cmentarza. Gdy szukałyśmy krewnych Marii Moczydłowskiej, jednej z ośmiu pierwszych posłanek na Sejm Ustawodawczy (1919-22) , na cmentarzu katolickim znalazłyśmy jej nagrobek (zmarła w 1969 r.) Dzięki temu trafiłyśmy do jej synowej. Udało nam się z nią porozmawiać, obejrzeć rodzinne zdjęcia. 
Przy okazji wystawy o sopockiej społeczności żydowskiej trafiły z kolei na historię Margarete Krzykalo. – Można było ją zrekonstruować dzięki panu Czabrowskiemu, sąsiadowi Margarete – mówi Kreft. - Przed świętem Wszystkich Świętych pojechałyśmy na cmenatrz i znalazłyśmy jej grób. Zmarła w 1971 r. - szła ulicą, źle się poczuła, weszła do kościoła Gwiazdy Morza odpocząć w ławce. I już nie wstała. 
Margarete Krzykalo była jedną z niewielu niemieckojęzycznych osób, które po wojnie zostały w Sopocie. W latach 20. XX w. wyszła za warszawskiego Żyda Ariela Krzykalo. Zamieszkali w Sopocie, naprzeciwko synagogi. Prowadzili drogerię, ona była też absolwentką gdańskiego konserwatorium. Margarete była ewangeliczką, wojnę przetrwała w domu. - Mieli syna, ale nie wiemy co się z nim stało. Mamy tylko pocztówkę, którą przysłał do Margarete już po wojnie z Izraela. Pisze tylko do niej, więc bardzo możliwe, że Ariel już wtedy nie żył – przypuszcza Katarzyna. – Po wojnie nowa władza zmieniła imię i nazwisko Margarete na Małgorzata Krzykało. Odebrano jej mieszkanie, mimo że zachował się wzruszający, pisany odręcznie łamaną polszczyzną dokument, gdzie niejaka Anastazji Braun potwierdza, że pani Krzykało mieszkała w tym mieszkaniu od lat, była jego właścicielką. Małgorzata dostała jeden pokój z 
używalnością kuchni przy ul. Mieszka. Pan Czabrowski, gdy dowiedział się, że szykujemy tę wystawę przyszedł do nas z plikiem zdjęć i dokumentów, które Krzykało dała mu przed śmiercią. Przechowywał je od 1971 r. Do dziś chodzi na jej grób. Gdyby nie on, nie byłoby po niej śladu. Dlatego cała nasza, muzealników nadzieja w Sopocianach, w ich pamięci, dokumentach, historiach. 
Taki jest przecież główny cel projektu „Sopocianie” – opowiadać historię miasta poprzez historie jego mieszkańców.