Urodziłam się w Sopocie w kwietniu 1957 r. i mieszkałam tam niecałe dwa lata, jednak prawie co roku spędzałam tu część wakacji. Najpierw jako mała dziewczynka przyjeżdżałam z rodzicami do Babci (matki mojego ojca), potem jako studentka odwiedzałam Babcię także sama, mając okazję na poznanie Sopotu o innych porach roku, poza sezonem urlopowym. Tu z moim mężem spędziliśmy po ślubie „miodowy miesiąc”, a potem przyjeżdżaliśmy z naszymi dziećmi (3) w czasie wakacji i zimowych ferii.
Póki zdrowie „Prabci” (jak nazywały ją prawnuki, dla których słowo prababcia było zdecydowanie za długie) służyło, mieszkaliśmy u niej. Było to pewne wyzwanie, ponieważ dysponowała tylko jednym pokojem i kuchnią. Zarówno pokój jak i kuchnia były na szczęście duże, ale znajdowały się po przeciwnych końcach bardzo długiego korytarza wspólnego mieszkania. W owym czasie takie mieszkania były w Sopocie często spotykane. To znajdowało się w dwupiętrowym domu przy ulicy Armii Krajowej 66 (wówczas Armii Czerwonej). Dom ten już jakiś czas temu powrócił w ręce prywatnego właściciela. Kiedy „Prabcia” nie mogła już wstawać z łóżka (spędziła w nim ostatnie 10 lat swego życia, a żyła nieco ponad 100 lat) wynajmowaliśmy pokój u sąsiadów lub gdzieś „na mieście” co umożliwiało nam codzienne odwiedziny, a nie powodowało zmęczenia ruchliwymi wnuczętami.
Teraz powracamy, by odwiedzić groby bliskich i znajomych z tamtych lat. Powracamy również z sentymentu do pięknego miejsca jakim jest Sopot. Urok tego miasta zapadł we mnie tak głęboko, że wydaje mi się jakbym nigdzie nie miała spotkać tak pięknych plaż, tak cudownych starych drzew, tak czarujących zakątków, jak właśnie tu.
Sopot z czasów mojego dzieciństwa powraca do mnie obrazami, zapachami, skojarzeniami. A kojarzy mi się z meduzami, które obserwowałam stojąc na końcu mola – różowe parasole unoszące się w prześwietlonej słońcem wodzie, delikatnie kołysane falami. Powraca poczuciem lekkości i przestrzeni, którą dawały mi spacery wzdłuż brzegu morza podczas wietrznej pogody (ludzi wtedy było mniej a plaża wydawała się nieskończenie długa i szeroka).
Przypomina się smakiem pysznych, kruchych rurek z kremem czekoladowym i oblanych czekoladą, kupowanych w cukierni, którą nazywałyśmy „Dziurką” bo była malutka i schowana w załomie domów przy ul. Monte Cassino niedaleko kościoła Św. Jerzego. Dawno już nie ma ani takich ciastek, ani cukierni. Kojarzy się też ze wspaniałymi lodami u „Włocha” – z powodu ogromnych kolejek raczej niedostępnymi, gdyż nigdy nie mieliśmy cierpliwości stać w takich „ogonach”.
Sopot z tamtych lat powraca obrazem elegancko ubranych pań spacerujących po „deptaku” w letnie wieczory. Były wprost wyszukanie eleganckie! Te suknie, kapelusze, nawet rękawiczki! Te buty i torebki! Te kolory! A jakie figury i opalenizna! Żadnych rozdeptanych ‘japonek” na nogach albo wylewających się spod kusej odzieży fałdek tłuszczu. Kojarzy się też z „Parasolnikiem” – niezwykle kolorowo ubranym, starszym panem, spacerującym pomiędzy wczasowiczami. Przyznam się, że pomimo całej jego malowniczości, bałam się go.
We wspomnieniach wracają spacery po lesie do wspaniałych punktów widokowych – widać było całą zatokę; na Łysą Górę – nagrzaną słońcem, pachnącą ziołami i sosnowym igliwiem; na łąkę pod lasem, czerwoną od maków (teraz jest tam osiedle wysokich bloków, im. A. Mickiewicza).
Sopot kojarzy mi się również z wielkim czarnym stawem, wzdłuż którego szło się od stacji do mieszkania Babci, ulicą Krasickiego. Był ciemny, obrośnięty na brzegu pochylonymi wierzbami i unosiły się nad nim stada komarów. Trochę się go bałam, a trochę mnie fascynował. Teraz jest tam piękny skwerek i miejsce to jest o wiele przyjaźniejsze.
Pamiętam też kamienne, niezwykle strome schody, po których trzeba było wspinać się do mieszkania Babci, na 1-sze piętro. Schody te miały trochę chwiejącą się, drewnianą poręcz, zawsze lekko wilgotną, nawet w czasie upałów. Kiedy pokonało się schody, stawało się przed wielkimi białymi drzwiami prowadzącymi do ogromnego (szczególnie w oczach dziecka) mieszkania. W pewnym okresie w prawie każdym pokoju zamieszkiwał inny lokator. Na końcu długiego korytarza znajdowała się wspólna kuchnia i łazienka. Wraz z upływem czasu w mieszkaniu została już tylko moja Babcia i jeszcze jedna rodzina.
Sopockie wakacje kojarzą mi się też z rwącymi potokami wody, sięgającymi powyżej kostek u nóg, płynącymi ul. Marynarzy i tunelem kolejki podczas rzęsistych ulew. Ale również z pięknym strumieniem, płynącym obok ratusza. Schodziliśmy wzdłuż niego idąc na plażę. Rosły wzdłuż niego cudowne buki i był murek, po którym uwielbiały łazić wszystkie dzieci (moje, wiele lat później, też!). I jeszcze malutkimi rybkami, które dzieciaki łowiły w zimnych strumieniach spływających kiedyś plażą do morza Było ich wtedy o wiele więcej niż obecnie.
Istniał też Sopot jesienny. Chodnik usłany małymi kolczastymi kuleczkami, które pryskały na boki spod moich bucików, kiedy maszerowałam u boku Mamy pod wielkimi kasztanami rosnącymi wzdłuż ulicy Armii Krajowej. Turlały się w dół do Ogródka Jordanowskiego. A idąc ścieżką, lasem można było szurać nogami w złotych liściach, wśród srebrnych bukowych pni - jedyny w sobie widok, a jaka uciecha z tego szurania!
Albo Sopot zimowy - droga do Opery Leśnej –wszystko bialutkie i puchate jak z bajki. A na dole, nad morzem fale zamarznięte w fantastyczne kształty, każdego dnia inne.
Co chwilę nasuwają mi się inne obrazy, jedno wspomnienie wywołuje drugie. No cóż to po prostu Sopot – bardzo ważny kawałek życia mojego i mojej rodziny.