Urodziłam się w 1934 roku, więc miałam wtedy 9-11 lat. Moim miastem rodzinnym jest Gdynia. W 1939 roku Niemcy wysiedlili mnie oraz moją rodzinę jako wygnańcy, a naszą stacją docelową był Sandomierz, gdzie spędziłam cały okres okupacji z rodzicami i siostrą. Swój dobytek pozostawiliśmy w Gdyni - dom i działkę. Nie proponowano nam nic, bo przecież my jesteśmy kongresówki, czyli Polacy z krwi i kości, i oni nie dadzą się „przerobić”. W Sandomierzu skończyłam trzecią klasę szkoły podstawowej z nauką języka polskiego. Przesiedlano nas z miejsca na miejsce, a większość w tamtym czasie to były kamienice żydowskie, więc częściowo rządzili tam Żydzi. Miałam okno na getto, więc wszystko co tam się działo było widoczne z mojego pokoju. Żydzi nie byli tam bici, jednak jedzenia było bardzo mało. Mieszkaliśmy w suterynie i Niemcy chodzili tam z karabinami, aby przypilnować ich, ale była to jedynie prowokacja. Pewnego dnia mama zauważyła sąsiada z Gdyni w niemieckim garniturze i zaczęła pukać w okno, bo była bardzo odważna w odróżnieniu od mojego taty. Zaprosiła go na herbatę, na co on się zgodził. Niemcy mogli przychodzić jedynie jeśli mieli coś do wyprania, tak więc każdego kolejnego dnia sąsiad przychodził z bielizną do wyprania. Dowiadywała się od niego kiedy będą najazdy i rozgłaszała to na targu. Sąsiad miał jedno życzenie, aby powiadomić jego żonę, że ma przyjechać do Sandomierza, co moja mama uczyniła.
W 1945 roku zamieszkaliśmy w Sopocie, ponieważ dom w Gdyni podobno został zniszczony przez bombę, więc nie mieliśmy do czego wracać, a nie było pieniędzy żeby na nowo się budować. Znaleźliśmy piękny dom na ulicy Stalina 875, teraz jest to Aleja Niepodległości. Po dwóch latach przyjechali ludzie z zachodu i też nas stamtąd wyrzucili i dali dom na Kraszewskiego, ale był to dom potrzebujący ciągłych remontów. Uczyłam się na dzisiejszej Alei Niepodległości, ponieważ byłam sportowcem, tak zwanym sportowcem z urodzenia. Jeździłam tam na łyżwach, ponieważ lodu było wtedy mnóstwo. Był taki moment, że uczyłam matematyki, gdyż cała moja rodzina interesowała się matematyką. Uczyłam chłopca ze Wschodu, adoptowanego przez rodzinę, a miał on korzenie rosyjsko - niemieckie. Jak przyjeżdżali tutaj Rosjanie to wolno im było wszystko, bo to było terytorium niemieckie. Nawet w parku chodzili i gwałcili polskie kobiety. Nie wszystkie umiały po polsku, większość z nich po niemiecku mówiło. Moją naukę kontynuowałam wraz z siostrą w „Trójce” na Kamiennym Potoku. Są to przyjemne wspomnienia. Koleżanki ze szkoły, które urodziły się i pozostały w Sopocie nie zawsze umiały mówić po polsku, a że każdy miał dystans do Niemców to były one raczej odrzucane, tak więc większość niemieckojęzycznych Gdańszczan oraz Sopocian wyjechało z biegiem czasu do Niemiec, a tylko nieliczni pozostali, których znam z widzenia. Kiedy byłam mała nazywali mnie „latającym holendrem”, wszędzie było mnie pełno. Z chłopkami jeździłam „pod ramę” na rowerze i zawsze miałam pierwsze miejsce. Po zakończeniu wojny rodzice byli biedni, musieli od początku startować, starać się o wszystko. W tej biedzie umarli i właśnie za to mam żal do Niemców.
Janina Spiralska urodzona w 1934 roku, w Gdyni. Od 1945 roku mieszkanka Sopotu. Po wojnie uczyła matematyki.
*Praca konkursowa - Aleksandra Wucka, Aleksandra Brunke, Daria Rymon Lipińska, II Liceum Ogólnokształcące im. Bolesława Chrobrego w Sopocie