Jan Góra

Chłopiec z ochronki

Do Sopotu przyjechał w 1946 r. Dziesięcioletni półsierota, który - jak wszystkie wojenne dzieci - widział i przeżył rzeczy, jakich nikt nigdy nie powinien widzieć i doświadczać. Swe pierwsze sopockie lata spędził w domach dziecka. Zapalony rysownik od najwcześniejszych lat, ukończył malarstwo w gdańskiej Akademii, potem uczył tego przedmiotu studentów architektury PG. Dziś ma 84 lata - wciąż mieszka w Sopocie i wciąż maluje.

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

Jan Góra urodził się w 1936 r. w Duksztach (obecnie miasto na Litwie, na północnej Wileńszczyźnie). Gdy pytam go o wspomnienia z rodzinnych stron, od razu przywołuje czas wojny: okupację sowiecką, potem niemiecką, strach, wywózki, śmierć.

- Dukszty były dużym węzłem kolejowym. Kolejarzami dowodził Niemiec,  reszta to Litwini i Rosjanie. Któregoś dnia w 1941 r. słyszymy: „Pakować się, bo jutro na Sybir pojedziecie”. Matka płacze, można było wziąć tylko jedną walizkę (pamiętam, że była drewniana). Spakowała się mama, rano czekamy, a tu cisza, nikt po nas nie przychodzi. Nie ma tych z gwiazdami na czapkach. Za to wchodzą Wehrmachtowcy. Dzieciakom rozdają dropsy, coś do jedzenia w kuchni szykują. Odbili ten transport, a Ruscy uciekli. Labę mieliśmy przez trzy dni, jedzenia nie brakowało, malców po główkach głaskali. Gdy odchodzili, bukiet kwiatów nazbierałem dla lejtnanta. A na następny dzień czarni przyszli - SS-mani. I dawaj roztrzeliwać Polakow: księdza, aptekarza, no i oczywiście Żydów. Ciała wrzucali do rowów; był lipiec, więc śmierdziało niemiłosiernie. Zaganiali nas żebyśmy na to patrzyli.

Pamięta też transporty wiozące Żydów do obozów śmierci. - O tym, że będzie taki transport uprzedzali nas kolejarze. Wtedy my szybko do mamy, a mama na takiej dużej patelni smażyła bliny kartfolane z jabłkami, z czym tam było. Bliny braliśmy do koszyczków i pędem na wzgórze. Pociąg je okrążał, zawsze przy tym zwalniał. Kilkanaście nas, dzieciaków na tym wzgórzu się zbierało, kolejarze mówili, że do dzieci nikt nie będzie strzelał. Nadjeżdżał transport, a my z góry widzieliśmy stłoczone w wagonach głowy. Zrzucaliśmy im te placki, łapali je, ale krzyczeli: „Wody! Wody!”. A my nie mieliśmy jak im tej wody podać, plastikowych butelek przecież nie było…

 

Złoty zegarek

 

Niewiele stamtąd przywiózł. Kilka zdjęć: mały Jaś z mamą Marią (z domu Gilewicz), babcią Gilewiczową i starszym bratem, Staśkiem - letni dzień, oni w zbożu oblani słońcem, Jaś z bratem przed domem - dwa chudziaki z króciutko ostrzyżonymi głowami. I późniejsze zdjęcie - nastoletni Jasiek z kolegami z Liceum Plastycznego w Orłowie. Jest też przedwojenna fotografia: zebranie Obozu Zjednoczenia Narodowego na Rossie; ojciec Jana - też Jan należał do tej organizacji.

- Ojciec był weterynarzem, leczył ułańskie konie. Zginął w 1939 r.

 Za dobrą służbę dostał ten złoty zegarek. Mama przechowała go w ziemi - malarz wyjmuje z pudełeczka błyszczącą pamiątkę, przykłada do ucha. - Wciąż chodzi.

Wojnę przetrwali w Duksztach. Wkrótce potem zaczęła się tułaczka.

- Najpierw wyrzucili nas w Rastenborgu (do 1946 r.: Rastembork, niem.: Rastenburg, obecny Kętrzyn). Pociąg się zatrzymał i konwojenci oznajmili: „Eto wasz gorod”. I wyrzucili nas prosto w pole. Jechałem tylko z bratem, matka schorowana leżała wtedy w szpitalu, w Olsztynie. W Rastenborgu trafiłem do domu dziecka. Nie była to moja pierwsza taka placówka - najpierw, jeszcze w Duksztach byłem w ochronce litewskiej. Jak przyszli Ruscy, wyrzucili Litwinów, ochronkę przejęli.

- W Rastenborgu mój brat pracował tam w poniemieckim kinie. Wyświetlaliśmy filmy wojenne. Pamiętam opuszczone domy, w których się bawiliśmy, szperaliśmy, szabrowaliśmy. Standartowo płaciło się Rosjanom półlitrówką bimbru, wtedy pozwalali coś zabrać. Bimber pędziło się na sacharynie, na czymkolwiek, co udało się zdobyć wśród gruzów. Znajdowaliśmy różne rzeczy: bombki na choinkę, ale i miny też się zdarzały. Raz trafiliśmy na całą skrzynkę cygar. Myśleliśmy, że to czekoladki. Niezły łup, ale brat kolegi oddał je za wiatrówkę. Rosjanie wszystko stamtąd wywozili: samochody pełne kocy, jedzenia, nawet sztuczne drzewa do teatru wzięli. Ale wielu z nich poginęło, wszystko wokół było przecież zaminowane. Dantejskie sceny się rozgrywały.

 

Do dziś nie cierpię dorszy

 

- Do Sopotu najpierw przyjechała nasza ciotka Tekla z Wilna - opowiada dalej Jan. - Napisała do nas: „Gdzie wy tam siedzicie w tym Rastenborgu, przyjeżdżajcie nad morze!” No to przyjechaliśmy. Miasto nie było bardzo zniszczone, pamiętam tylko spalone kasyno. I dużo uciekinierów - pół Warszawy po Powstaniu tu zjechało, Gdańsk nie istniał, więc ci co tam przetrwali, też do Sopotu ściągali.

Na początku trafił do ośrodka opiekuńczego w pałacu Stawowie przy ówczesnej ul. Stalina (dziś Al. Niepodległości) 618. Pałac w latach 1946-48 działał jako Państwowy Dom Dziecka nr 5, później - do 1954 mieściło się tu Państwowe Pogotowie Opiekuńcze Rozdzielczy Dom Dziecka.

- Była to bardzo dobra ochronka - wspomina Jan. - Paczki z UNRRY zaczęły przychodzić, mieliśmy więc co jeść. Dzieci była jakaś setka, różne, nie tylko polskie, ale i Rosjanie, Ukraińcy… międzynarodówka. Część z nich to były sieroty i półsieroty, które wróciły z Syberii, Kazachstanu, Uzbekistanu. Z tej ochronki rozdzielali potem dzieci na inne domy dziecka w Sopocie, pierwszym była chyba „Dwójka”, która powstała nad morzem, przy ul. Emilii Plater. Obok była „Trójka”, gdzie właśnie trafiłem.

Z tamtego czasu pamięta biedne, suche drzewa i plażę bronowaną przez wojsko. - Mieliśmy zabawę - na długich kijach przybijało się buciki i robiło ślady na piasku. Żołnierze przychodzili z psami, tropili, szukali… a my obserwowaliśmy ich śmiejąc się. Przychodzili do nas i tłumaczyli: „Kochane dzieci, nie utrudniajcie nam pracy, bo imperialiści tylko czyhają”.

I dodaje, że generalnie życie w domu dziecka wesołe nie było. - Byliśmy podzieleni na cztery grupy, czwarta ostatnia to młodzież już na wylocie, po 17-18 lat. Dziewczyny miały wychowawczynie, chłopcy wychowawców. Potem część dzieciaków wyjechaład do Francji, do Szwecji - brali polskie sieroty w ramach pomocy.

- Dzieci opowiadały straszne rzeczy, bo takich rzeczy były świadkami. Znały zakazane słowo „Katyń” budząc przerażenie wśród nauczycielek. Były biedne, wygłodzone, z traumami, schorowane. Pamiętam kolegę - o, tak się trząsł, ręce mu latały cały czas.

Jedzenie? - Do dziś nie cierpię dorszy. Ciągle je jedliśmy. Smażone, gotowane. Czasem gdzieś skombinowali mięso z rzeźni. Pomagałem w kuchni mielić to mięso na kotlety. Mnóstwo pracy z tym było.  

Jako najgorszy wspomina rok 1949. - Do tego czasu było normalnie, śpiewaliśmy Rotę, w klasie wisiał obraz z Matką Boską. A potem przez jedną noc wszystko się zmieniło. Rano ani kierownika nie było, ani wychowawców. Zmienili, nowych dali. A na miejscu Matki Boskiej wielki portret Stalina wisiał. Stalin trzymał dłoń na główce pioniera, w tle druty wysokie napięcia. No i zaczęło się pranie mózgu. Chcieli z nas wzorowych pionerów wychować. Ale my tylko się z tego śmialiśmy, mieliśmy przecież swoją wiedzę i doświadczenia.

 

Trzymaliśmy sztamę

 

Jan wspomina też wychowanie fizyczne: biegi, rzucanie oszczepem, ćwiczenia gimnastyczne na podwórku i w lesie. - I kąpiele w morzu! Z domu dziecka do mola pływaliśmy. Tylko przerażona higienistka biegła za nami wołając: „Wracajcie! Potopicie się!” Latem wysyłali nas na fajne kolonie do Mikoszewa. Była tam rozbita niemiecka dywizja pancerna; czołgi i inny sprzęt. Starsi chłopcy strzelali z pancerfausta w czołg. Taki plac zabaw mieliśmy. Porzucone czołgi stały też niedaleko domu dziecka, na Bitwy pod Płowcami. Kręciłem się tam przy działku przeciwlotniczym, celowałem w niebo wypatrując wrogich samolotów. Była wtedy moda na zbieranie czerwonych odznaczeń rosyjskich. Wystarczyło pogrzebać w ziemi. Znalazłem takich kilka, ale miałem potem straszne sny, więc zakopałem odznaczenia z powrotem.

Jan milknie zamyślony. Po chwili opowiada dalej.

- W pewnym momencie przerzucili mnie do domu dziecka na Oruni. Oj, ostra to była ochronka. Dyscyplina, bicie... Ale w sopockiej „Trójce” byłem najdłużej, bo pięć lat. Do szkoły chodziliśmy normalnie, jak wszyscy. Ja do podstawówki na Niepodległości, część do „Dwójki” przy Wyścigach. W klasie był podział: „O, to ci z ochronki, uważajcie”. Bo my, dzieciaki z domu dziecka trzymaliśmy ze sobą sztamę.

Do dziś przyjaźni się z kilkoma współwychowankami tej sopockiej instytucji.

- Część z kolegów już wymarła, część mieszka za granicą. Ale z trzema wciąż się spotykamy. To już panowie pod setkę. Ale twardzi, pewnie przez te biegi i pływanie w morzu za dzieciaka.

Gdy Jan dostał się do Liceum Plastycznego w Gdyni, przeniósł się z domu dziecka do szkolnego internatu. - W tym internacie byłem aż do matury. Od małego rysowałem: wojnę, partyzantów, bardzo to lubiłem, nie było więc wątpliwości, że pójdę w tym kierunku. Po „plastyku” najpierw próbowałem dostać się do Katowic na Wydział Grafiki Propagandowej. Całe szczęście, że się nie dostałem - śmieje się malarz.

W 1957 r. zdał na malarstwo w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku (obecnie Akademia Sztuk Pięknych). - Na ASP jako wychowanek domu dziecka miałem ulgi - mogłem dostać stypendium, buty z UNRRY… Wtedy też zamieszkałem w akademiku.

Dyplom obronił w 1963 r. w pracowni prof. Juliusza Studnickiego. Przez kolejne dwa lata pracował na macierzystej uczelni w Pracowni Rysunku prof. Kazimierza Śramkiewicza na Wydziale Malarstwa i w pracowni Urszuli Ruhnke-Duszeńki na Wydziale Architektury. Od 1963 r. był też wykładowcą na Wydziale Architektury Politechniki Gdańskiej. Uczył rysunku, grafiki i malarstwa. Przepracował tam 44 lata.

 

Radio Wolna Europa tuż obok ZOMO-wców

 

W latach 80. działał w ruchu opozycyjnym, był jedym z założycieli Duszpasterstwa Akademickiego u Dominikanów w Gdańsku, słynnej „Górki”. W podziemiach tamtejszego kościoła św. Mikołaja wspólnie z przyjaciółmi i nieżyjącą już żoną, Barbarą - też plastyczką stworzył galerię prezentującą sztukę tzw. drugiego obiegu. Wystawy organizowali też w sopockim kościele św. Michała.

- Tak, trochę tego było - Jan pokazuje prościutkie, czarno-białe mini katalogi z wystaw: zgrzebny papier, maszynowy druk. „Sierpniowa wystawa. Malarstwo, grafika, rzeźba. 1984”. Albo „Obecność” z 1987 r. - wystawa artystów Wybrzeża, ekspozycja „Tydzień kultury chrześcijańskiej”. - Wszyscy z podziemia tam przychodzili. Tym się żyło - mówi Jan i wspomina jak na początku stanu wojennego dostał mały tranzystor ze słuchawką, w latach 80. wielka rzadkość. Na ulicach wojsko z karabinami, ZOMO. A Jan spokojnie chodził sobie po peronie SKM-ki Zaspa wokół trzech ZOMO-wców z tym radyjkiem i słuchawką w uchu i śmiał się do kolegów: Patrz, chodzę koło nich, a ci nawet nie mają pojęcia, że Wolnej Europy słucham”.

Wciąż maluje. Wprawdzie już nie przy sztalugach, przy których boli go kręgosłup, ale na stole. - Jak jestem wkurzony, coś mnie zdenerwuje - rozkladam płótno i maluję.

Ma swój stały motyw. To góra, albo też wieża. Obrazy noszą tytuły: „Architektura morza”, „Architektura ziemi”, „Przemijanie”, „Oczekiwanie”.

Jego przyjaciel, Kazimierz Nowosielski w tekście zatytułowanym „Między wizją a realnością” tak napisał o malarstwie Jana: „… Z jakąś zadziwiającą konsekwencją (…) jął malować światy wyzbyte elementarnej ludzkiej czułości, w rzeczy samej wyłączające człowieka z przestrzeni swych technokratycznych spełnień i celów: zimne, obce, bezduszne, bezsumienne… Swoistym uprzedmiotowieniem owych utopijnych aspiracji naszej epoki stała się dlań „nowoczesna” Wieża Babel: sięgająca niebios koszmarna konstrukcja ze stali i betonu, skalnych bloków i kamiennych ociosów (…) To swoisty bunkier odhumanizowanych wartości, siedlisko śmierci i beznadziei. Wydaje się, iż ową monstrualną twierdzę nicości wznieść mogła tylko ludzka pycha i wspomagające ją jakieś piekielne moce.”

Ta apokaliptyczna wizja nie przeszkadza malarzowi sobie żartować. - Kiedyś mój obraz przekazano komuś w prezencie. Dzieło zostało powieszone na poczesnym miejscu, w gabinecie. Ale… do góry nogami! Gdy spytałem dlaczego, usłyszałem: „No przecież tam jest wyraźnie napisane: ‘Góra’ - śmieje się zaraźliwie Jan.