Jadwiga Greger

Bonan tagon, Sopoto!*

 

- Esperanto? W moim życiu znalazło się przypadkiem. Jak wszystko, co interesujące - śmieje się Jadwiga Greger. - Kto bezinteresownie zainteresuje się esperantem, nie ma pojęcia co go czeka.

 

- Tak też było i ze mną - opowiada dalej sopocianka. - Czasy panowały gomółkowskie: nuda, szaro, brak perspektyw… Któregoś razu koleżanka mówi do mnie: „Chodź, jest spotkanie z angielskim esperantystą, który do Polski przyjechał na rowerze”. Esperanto wtedy mnie jeszcze w ogóle nie interesowało, ale Anglik na rowerze?! Co za wariat! W tamtym czasie w ten sposób jeździł ktoś, ktoś nie nie miał innego środka lokomocji, najczęściej na wsi, do pracy. Chciałam więc zobaczyć to dziwadło.

Na spotkanie z angielskim esperantystą - cyklistą poszły we cztery. Odbywało się ono we Wrzeszczu, organizatorem był Zarząd Wojewódzki Polskiego Związku Esperantystów.

- Anglik okazał się sympatycznym, chudym człowiekiem, w esperanto mówił z wyraźnym angielskim akcentem - wspomina Jadwiga. - Na spotkaniu był także młody człowiek z Politechniki Gdańskiej (CZY MOŻNA PODAĆ JEGO NAZWISKO?), który postanowił zorganizować młodzieżowy ruch esperancki w Gdańsku. Ja też zostałam w to zaangażowana. Szybko się okazało, że mam talent do działań organizacyjnych - wcześniej nie miałam okazji go odkryć, ponieważ nigdy nie należałam do żadnych organizacji.

Jadwiga chodziła więc na kurs esperanto, który sama zorganizowała. Do dziś wspomina lekcje jako nowe i bardzo ciekawe zajęcie. Coś zupełnie innego niż gomółkowska szarzyzna.

 

Verda Golfo

 

Nic dziwnego, że nie tylko Jadwigę zafrapował nowy język. - Zapisy na kurs odbywały się latem 1970 r. przy stoliku udostępnionym nam w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. A na Długiej stała tablica z informacją. I tak wsprost z ulicy zapisało się czterdzieści osób! To było niesamowite. Myślę, że wynikało to z głodu nowości, inności, potrzeby czegoś, co nie jest odgórnie wypisane na transparencie - mówi esperantystka.

Dyrektorem administracyjnym na Politechnice był wówczas Ludwik Siekierski, również zapalony esperantysta. - Dzięki niemu dostaliśmy tam aulę na nasze lekcje. Założyliśmy koło młodzieżowe, nazywało się Verda Golfo, czyli Zielona Zatoka. Tworzyliśmy bardzo zróżnicowane środowisko: uczniowie szkół średnich, studenci, stoczniowcy… bardzo interesująca mieszanka.

- Potem mogliśmy korzystać z kazamatów w Bramie Nizinnej, wtedy to była ruina. Zimno, wilgotno, ktoś tupnął w podłogę, od razu robiła się dziura. Ale nas to nie zniechęcało. Kazamaty wybieliliśmy, pomalowaliśmy, organizowaliśmy w nich różne imprezy - wspomina Jadwiga.

Uczyła się chętnie i szybko. Zielona gwiazda, znak esperantystów otwierała wiele drzwi. Ogólnie przyjętym zwyczajem było (i jest) to, że podczas zagranicznych wyjazdów jedni esperantyści goszczą drugich, domy są dla nich otwarte.

Wiosną 1971 r. Jadwiga pojechała do Budapesztu na seminarium esperanckie. - To był mój pierwszy raz w Budapeszcie. Pamiętam jak razem z węgierską mlodzieżą węgierską narzekaliśmy na Związek Radziecki. Potem byłam w Bułgarii, w Taszkiencie - wszędzie można było rozmawiać na trudne tematy, ale właśnie w esperanto. Ten język dawał nam poczucie bezpieczeństwa.

Ludwik Zamenhof, twórca esperanto, osiem razy nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla z pewnością byłby z tego zadowolony. Wychowany w wieloetnicznym wówczas Białymstoku już jako dziesięciolatek napisał dramat pt. „Wieża Babel, czyli tragedia białostocka w pięciu aktach” - był bowiem przekonany, że głównym powodem nieporozumień i waśni między ludźmi jest bariera językowa. Rozwiązaniem miał być jeden, wspólny język, jedna mowa łącząca ludzkość ponad podziałami.

- Idea esperanto do dziś jest bardzo aktualna - zauważa Jadwiga. - Ten język to azyl. Coś co jednoczy, nie dzieli.

 

Esperanto nad Bałtykiem

 

Dziś trójmiejscy esperantyści spotykają się w ramach stowarzyszenia Torento („Potok”). Na jeden z wrześniowych tegorocznych weekendów zaplanowali otwartą imprezę pod hasłem „Esperanto na plaży 2020”. Tematem przewodnim będą nadbałtyccy poganie, czyli pomorscy Słowianie z czasów sprzed chrystianizacji. Oprócz prelekcji w Skansenie Archeologicznym - Grodzisko w Sopocie odbędzie się happening pod słynnym dębem szypułkowym w Dolinie Świemirowskiej w Sopocie. Drzewo ma ciekawą historię. Pierwszy dąb posadzono na polanie w pobliżu ul. Mikołaja Reja z okazji 40-lecia powstania esperanta. Było to w roku 1927, kiedy w Gdańsku odbywał się XIX Światowy Kongres Esperanto. Młodego dębczaka posadzono w mieszance ziemi przywiezionej przez esperantystów z różnych krajów. Obok umieszczono głaz z pamiątkową tablicą w języku niemieckim i esperanto. Ale kiedy w 1938 r. Wolne Miasto Gdańsk znalazło się pod władzą NSDAP, naziści wycięli dąb i usunęli kamień. 21 lat później, w setną rocznicę urodzin Zamenhofa kongres esperantystów odbył się w Warszawie. W tym samym, 1959 r. w Gdańsku miał miejsce XV Międzynarodowy Zjazd Młodzieży Esperanckiej. Była to znakomita okazja, by dąb powrócił. Na tej samej sopockiej polanie posadzono więc nowe drzewko, postawiono też nowy głaz upamiętniający to wydarzenie.

 

Z Wrzeszcza na Kamionkę

Jadwiga Greger z Sopotem związana jest od 1954 r. - Wcześniej mieszkaliśmy

W Górnym Wrzeszczu, w wysokiej suterenie. Nie było szans na zmianę mieszkania, więc moi rodzice postanowili wybudować dom w Kamiennym Potoku.

Budowa trwała rok. Dwunastoletnia wtedy Jadzia mocno przeżyła przeprowadzkę. - Przenieśliśmy się z szacownej, niewątpliwie luksusowej dzielnicy na - co tu dużo mówić - wiochę. Brukowane „kocimi łbami” były tylko ulice Wejherowska i Małopolska, reszta to piaszczyste drogi. Miejsce,  gdzie stanął nasz dom, było polem z kapustą, wokół tylko glina i piach. Przy Małopolskiej stały małe, przedwojenne domki zbudowano dla wdów z dziećmi po żołnierzach niemieckich biorących udział w I wojnie. Do tego osiedla robotnicze. Kiedy się tu sprowadziliśmy mieszkali tu stolarze, elektrycy, rzemieślnicy, krawcy, szewcy. Wszyscy mieli kury, na łąkach pasły się krowy. Wszystko to było dla mnie wielką nowością.

Były też niewątpliwe plusy - ponieważ rodzina przeniosła się latem, Jadzia z radością korzystała z bliskości morza. Już nie musiała jechać długo tramwajem w tłumie spragnionych wypoczynku plażowiczów.

- W Kamiennym Potoku mieszkało zupełnie inne środowisko niż w Górnym Wrzeszczu. Tam doktorostwo, profesorostwo z Politechniki, dobre wychowanie, nie chodziło się na cudze podwórka. Tu dzieci robotników, swobodne, rozhasane, łobuzerskie. Całe dnie spędzały na dworze. Razem chodziło się na pachtę, czyli szaber - po jabłka do innych ogrodów. Umierałam wtedy ze strachu.  

Po wakacjach Jadzia poszła do nowej szkoły - „trójki” na Wejherowskiej. - I to była trauma - nie ukrywa. - Siódma, czyli ostatnia klasa, wszystkie dzieciaki się znały, tylko ja nowa. Niedawno spytałam jedyną koleżankę z tej szkoły, z którą do dziś się przyjaźnię: jak pamięta moją obecność w klasie? Ona na to: „Na przerwie stałaś pod ścianą, z nikim nie chciałaś rozmawiać”. A ja: „Ale dlaczego nikt nie rozmawiał ze mną?”

Zaczęła zauważać rzeczy, których wcześniej nie znała - duży podział społeczny. - Bo w szkole były dzieci autochtonów, którzy czekali na wyjazd z Polski. Bardzo biedne, nie zawsze dobrze mówiły po polsku. Ale były też zadzierające nosa dziewczyny z Dolnego Sopotu, które z całą resztą nie rozmawiały. I to było dla mnie trudne.

Potem wybrała II LO w Sopocie. - W tamtym czasie z Kamiennego Potoku do liceum poszły tylko dwie osoby łącznie ze mną, reszta wybrała szkoły zawodowe. To był rok 1956. W październiku w naszej szkole odbył się ogromny wiec. Byli uczniowie, nauczyciele, Wojtek - uczeń klasy maturalnej wygłosił płomienne proodwilżowe przemówienie na Politechnice. II LO wyróżniało się pod tym względem. Choć oczywiście obok nauczycieli zdecydowanie wolnościowych, byli też tacy, którzy nie wstali, gdy wszyscy śpiewaliśmy Rotę.

O jakiej przyszłości wtedy dla siebie myślała? - W ogóle nie myślałam. Zawsze o wszystkim myślała moja mama. Trzymała mnie na krótkiej smyczy.

Kozak i Kaszubka

 

Pytam o rodziców Jadwigi.

- Pochodzą z Pomorza. Przed wojną mieszkali w Gdyni. Ojciec - Jan Greger świetnie znał niemiecki. Groził mu Wehrmacht. Ale był wymóg, że żona musiała mówić po niemiecku. A ona ani słóweczka.

Matka Jadwigi, ta, która ani słówka nie chciała znać po niemiecku to Leokadia, z domu Kąkolewska. Pochodziła z Łęgu w Borach Tucholskich.

- W 1941 r. siostra ojca, która przed wojną pracowała w polskiej firmie handlującej węglem przeniosła się do Warszawy. Znajomi zapewnili jej pracę w firmie zajmującej się transportem rzecznym. Ona z kolei załatwiła pracę mojemu ojcu. Jako, że był zawodowym kierowcą, został kierowcą dyrektora tej firmy. Rodzice więc lata 1941-44 spędzili w stolicy. Tam też się urodziłam - w 1943 r. Na wakacje mama zabierała mnie i siostrę do babci do Łęgu. Kiedy więc w Warszawie wybuchło Powstanie, nas tam nie było, tylko ojciec. Któregoś dnia został zatrzymany na ulicy. Wzięli go na gestapo: auto, kluczyki i on, kierowca. Niemcy już uciekali i potrzebowali samochodu. Ale tata był kozak. Wziął kluczyki, podszedł do wartownika i spytał: „Przynieść ci papierosy? Bo właśnie idę”. „Nein, nein” - usłyszał w odpowiedzi. No to zabrał się i wyszedł. Tak po prostu.

- Uciekł też z transportu z Pruszkowa - ciągnie opowieść Jadwiga. - W Toruniu transport stał na bocznicy, zapchany ludźmi. Ojcu udało się wyskoczyć. Ale nie biegł, nie uciekał. Spokojnie podszedł do najbliższego wartownika i po niemiecku się spytał co tu się dzieje, o co chodzi? Wartownik kazał mu odejść. Więc tata odszedł - uśmiecha się sopocianka. - I szedł tak długo, bo z tego Torunia pieszo do Łęgu, do rodziny. Kiedy tam wreszcie dotarł, bliscy załatwili mu pracę w młynie. Którejś nocy - był to grudzień 1944 r. - weszli gestapowcy. Zabrali wszystkich z nocnej zmiany i do więzienia do Starogardu. Zakuli w łańcuchy. Wszyscy byli w ten sposób powiązani. Ale niespodziewanie w wigilię

więźniowie zostali zwolnieni. Mieli iść do fryzjera i wracać do domu. Widocznie dowódca musiał sobie zdawać sprawę, że wojna się kończy, że Niemcy przegrywają… Ojciec o tych doświadczeniach zawsze opowiadał z poczuciem humoru, z łotrzykowskim błyskiem w oku. Nigdy dramatycznie. A mama się bała. Dlatego trzymała nas krótko, nawet po wojnie.

 

Lubię, kiedy mogę się na coś przydać

 

Kiedy skończyła się wojna, ojciec Jadwigi był w Gdańsku. - Znalazł mieszkanie,  ale przegonił go jakiś facet z bronią, trafiliśmy więc do tej sutereny we Wrzeszczu. Wychowałam się na Wolnej Europie. O Katyniu wiedziałam wszystko mając kilka lat. Oczywiście na głos się o tym nie mówiło. W liceum byłam dobra z historii i polskiego, choć robiłam błędy ortograficzne. Nie dostałam się więc na filologię polską, do tego miałam złe pochodzenie. Więc przez rok nauczyłam się dobrze fizyki i poszłam do Studium Pomaturalnego Techników Elektrokardiologii w Gdańsku.

Od 1964 r. pracowała w Portowym ZOZ-ie w Gdyni jako technik radiologii, z dwuletnią przerwą na pracę w Przychodni Kolejowej Służby Zdrowia w gdyńskim porcie.  

- Umiejętności nabyte w 1970 r. przy organizowaniu koła esperantystów

przydały mi się później w działalności Solidarnościowej, przy organizacji zebrań wyborczych - znów uśmiecha się Jadwiga. - Nie chciałam być tylko kibicem. A wszystko, jak zwykle przez przypadek. Był sierpień 1980 r. Stocznia w Gdańsku strajkuje, my w Gdyni daleko od centrum wydarzeń. Któregoś dnia przychodzą do mnie, na rentgen pielęgniarki i mówią: „Słuchaj, musimy zrobić wiec. Zrobimy go u ciebie w poczekalni. I ty go poprowdzisz”. „No, dobra” - mówię. - „Nie ma problemu”. Bo wcześniej, gdy rozeszła wieść, że będzie to zebranie, słyszałam rozmowę mojej szefowej, lekarki z szefem chirurgii. Szefowa mówiła: „My się w to nie pchajmy. Niech to robi średni”. Czyli średni personel - pielęgniarki i technicy. I to był ten impuls. Potem poprowadziłam  kolejne zebranie i zostałam przewodniczącą. Lubię mieć coś pożytecznego do zrobienia. Lubię, kiedy mogę się na coś przydać.

O zaangażowaniu w Solidarność mówi niewiele i z dystansem do siebie, co i rusz żartując. Nie wspomina o kilkakrotnych przesłuchaniach. Nie mówi, że po wprowadzeniu stanu wojennego była łączniczką i organizatorką kurierów do Warszawy. Śmieje się tylko, że jadąc do stolicy, zawsze mogła powiedzieć, że wybiera się na zjazd esperantystów. Dodaje, że esperanto znów okazało się bardzo przydatne.

Dlatego więcej o jej aktywności czytam w Encyklopedii Solidarności:

„28 VIII 1980 przewodnicząca zebrania pracowników PZOZ, którzy poparli postulaty strajkowe Stoczni Gdańskiej im. Lenina, od IX 1980 w „S”, od XI 1980 przewodnicząca KZ w PZOZ, od 1981 sekretarz Sekcji Regionalnej Służby Zdrowia „S”, współpracowniczka m.in. Aliny Pieńkowskiej; w XI 1981 współorganizatorka I Krajowego Zjazdu Sekcji Służby Zdrowia w Gdańsku.

(…) W III 1982 podczas pobytu w sanatorium w Karpaczu pomysłodawczyni zamówienia mszy św. w intencji internowanych, oskarżona za to z paragrafu wojennego, mimo nieprzybycia na rozprawę odwoławczą do Jeleniej Góry uniewinniona. 1982-1989 organizatorka kolportażu i kolporterka pism podziemnych, m.in. „Tygodnika Mazowsze” (III 1982 – 1987 wraz z A. Gielewską), znaczków poczt podziemnych i innych materiałów. Kilkakrotnie przesłuchiwana.”

 

Sopot

 

Cały czas mieszka w Kamiennym Potoku. Wprawdzie już nie w domu wybudowanym przez rodziców - to teraz siedziba jej siostry z rodziną, ale w jednym z cztropiętrowych bloków zbudowanych w latach 70. - Najpierw zaczęli stawiać bloki na Kraszewskiego, potem na Brodwinie, potem tu. Pamiętam jak wjechały spychacze, wywaliły ogrody, drzewa… Razem z nimi weszły zmiany cywilizacyjne. Wcześniej nie było tu kanalizacji, tylko szamba. Zaczęto brukować ulice, powstały chodniki, zaczęła się zmieniać struktura społeczna. W tamtych czasach ludzie jeszcze mieli czas na kontakty sąsiedzkie, teraz słabo to wygląda. Owszem, mamy na Kamionce dom sąsiedzki, ale chodzą tam głównie ci z pobliskich bloków, ci z dalszych nie docierają. Bo teren jest nierówny, pagórkowaty, niewygodny dla starszych osób. Wysokie krawężniki, a jeszcze chodniki pozastawiane samochodami.

Zapisała się na Uniwersytet Trzeciego Wieku w Sopocie. Bardzo lubi spędzać czas w Sopotece, za każdym razem wypożycza stos książek. Umawia się ze znajomymi na kawę czy lampkę wina, aktywnie działa w Torento. Pokazuje mi książki Józefa Golca, znanego sopockiego nauczyciela, działacza społecznego i kronikarza ruchu esperanckiego. Z jego inicjatywy powstało pierwsze w Polsce Muzeum Esperanckie w Sopocie (działało w latach 1972-77), a język esperanto był nauczany w tutejszej „ósemce”, której Golec był dyrektorem. W jego Sopockim Albumie Biograficznym nie zabrakło też notki o Jadwidze Greger.

 

* Dzień dobry, Sopot