SOPOCIANIE Z WYBORU

Moi rodzice – Izabella i Franciszek Barowie byli sopocianami z wyboru. Tata trafił na Wybrzeże w lipcu 1945 roku, mama dołączyła do niego nieco później. Izabella ze Stypułkowskich Bar, 1-voto Rotkiel, urodziła się w Sosnowcu 7 listopada 1905 roku w rodzinie Jadwigi ze Skarbińskich i Edwarda Stypułkowskiego. Franciszek Bar urodził się 13 grudnia 1898 roku w Wyłkowyszkach w guberni suwalskiej w rodzinie Kazimierza Rocha Bara i Stanisławy z Jacynów. Po ukończeniu pięcioletniej szkoły handlowej w Suwałkach, został przyjęty do siedmioklasowej szkoły realnej Centralnego Komitetu Obywatelskiego Królestwa Polskiego w Moskwie, gdzie losy wojenne zagnały jego rodziców. 20 maja 1917 roku uzyskał świadectwo dojrzałości, na którym – obok obecnych przedmiotów maturalnych – figurowały m.in. takie przedmioty jak kosmografia, ekonomia polityczna, rachunek różniczkowy, geometria analityczna i wykreślna. Podjął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. W czerwcu 1917 roku jako ochotnik zgłosił się do wojska. 11 listopada 1918 roku wcielony został do 8. pułku artylerii polowej, uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, odznaczono go krzyżem walecznych. W roku 1925 uzyskał tytuł magistra prawa. Jeszcze w czasie studiów podjął pracę w charakterze kancelisty w Sądzie Okręgowym w Warszawie. Po odbytej tam dwuletniej aplikacji pracował kolejno w : Sądzie Pokoju w Warszawie i Sierpcu, Sądzie Grodzkim, Okręgowym i Apelacyjnym w Warszawie. Do roku 1939 był członkiem Zarządu Głównego Zrzeszenia Sędziów i Prokuratorów RP. Jego wielką pasją było żeglowanie oraz narciarstwo, turystyka i taternictwo. Pasjonował się fotografią; sam wywoływał i powiększał zdjęcia. Z dumą opowiadał, że znał osobiście generała Mariusza Zaruskiego. W roku 1932 z taty inicjatywy w ramach Komitetu Floty Narodowej, ze składek prawników zakupiono w Niemczech dwa jachty. Zostały one ochrzczone „Temida I” i „Temida II”. Kapitanem pierwszego w rejsie z Niemiec do Gdyni był generał Zaruski, a tata obok Witolda Bublewskiego i kilku znanych później żeglarzy wchodził w skład członków załogi. Informację o tym rejsie można znaleźć w książce Henryki Stępień, zatytułowanej „Mariusz Zaruski. Opowieść biograficzna”. Tata wzdłuż i wszerz przemierzył całe polskie i słowackie Tatry, zdobywając praktycznie wszystkie szczyty. W znanym przewodniku Witolda H. Paryskiego, zatytułowanym „Tatry Wysokie” w rozdziale: Czerwona Ławka zapisano pod datą 5 sierpnia 1938 roku jego wejście na Jaworowy Szczyt – wspólnie z przewodnikiem Andrzejem Wawrytko Krzeptowskim – trasą oznaczoną 2372. W okresie okupacji tata pracował jako sekwestrator, mianowany przez Sąd Okręgowy w Warszawie oraz honorowo w charakterze kontrolera społecznego w Inspektoracie Wydziału Opieki i Zdrowia Zarządu Miejskiego miasta stołecznego Warszawy. Działał aktywnie w Departamencie Sprawiedliwości Delegatury Krajowej na stanowisku wicedyrektora, a jednocześnie kierownika Wydziału Administracyjnego, co w szczegółach poznałam dopiero po jego śmierci, z książki Waldemara Grabowskiego zatytułowanej „Delegatura Rządu Rzeczypospolitej Polskiej na Kraj”. Po powstaniu Warszawskim, niejako na ochotnika, trafił do obozu przejściowego w Spellen. Odbyło się to w ten sposób, że gdy w Pruszkowie – podczas segregacji cywilów - moją mamę skierowano do obozu, a jego na stronę osób puszczanych wolno, tata dobrowolnie dołączył do mamy. Rodzice trafili do obozu w Dolnej Nadrenii, skąd – przy pomocy jednego ze strażników – udało im się uciec przez Katowice i Kraków do Zakopanego. Zachowały się bilety kolejowe na podróż ze Spellen do Katowic. Po bezskutecznym oczekiwaniu na uruchomienie kolei Zakopane – Kraków, wobec braku środków na podróż samochodem lub końmi, tata udał się piechotą do Krakowa, by 19 marca 1945 roku zarejestrować się w Sądzie Apelacyjnym, jako zgłaszający się do pracy w swoim zawodzie. Otrzymał tzw. „komandirowkę”, czyli dwujęzyczną przepustkę, umożliwiającą podróż do macierzystego Sądu Apelacyjnego w Warszawie, z siedzibą w Łodzi. Zachowała się ankieta, w której na pytanie, czy reflektowałby na podjęcie pracy na terenach zachodnich, a konkretnie na Śląsku, Pomorzu lub w Poznańskiem tata krótko odpowiada – „nie” , dodając jednak następujący komentarz: „Gdyby jednak powstała konieczność tego rodzaju pracy, to w jednym z miast portowych ze względu na działalność społeczną na tym terenie w przeszłości i posiadane kwalifikacje do podjęcia jej w przyszłości”. Tata oczywiście miał na myśli umiłowane żeglarstwo. I tak, zacytowany wyżej komentarz spowodował, że rodzice znaleźli się w Trójmieście. Związki taty z żeglarstwem szybko zostały sformalizowane. W październiku 1945 roku otrzymał legitymację potwierdzającą jego członkostwo w Yacht Klubie Polskim, a w marcu 1947 roku wydano mu patent Polskiego Związku Żeglarskiego na stopień kapitana jżm. W styczniu 1980 roku, za szczególne zasługi położone dla rozwoju polskiego żeglarstwa, Polski Związek Żeglarski nadał tacie „godność i tytuł członka honorowego Polskiego Związku Żeglarskiego”. 26 lipca 1945 roku tata objął urzędowanie w charakterze Prezesa Sądu Apelacyjnego w Gdańsku. W liście do mamy z 9 sierpnia 1945 roku pisze: „Wczoraj zająłem gmach sądów poniemieckich – dosyć zniszczony i prawie pusty lecz nadający się do urządzenia moich Sądów. Jednocześnie staram się o mieszkania dla personelu i mam nadzieję, że je zdobędę. Na razie mieszkam u pp. Kalatów [w Sopocie, przy obecnej ulicy Haffnera 5, wówczas Stefana Batorego 5. Mecenas Eugeniusz Kalata był znanym sopockim prawnikiem. Mieszkał z żoną Marią i synem Jankiem, zwanym Kubusiem]. Pokoik maleńki ale miły, chociaż niski na 2-gim piętrze. Mam bardzo wygodne łóżko meblowe z 2 materacami, kozetkę, szafę i stół. Obok, do mojej tylko dyspozycji umywalnia, kuchenka z kuchnią gazową (czynną ) i ustęp. Byłoby wszystko dobrze tylko gospodarze są za gościnni. Nie pozwalają mi jadać swego i muszę u nich korzystać ze śniadań i kolacji. To też pieklę się o własne mieszkanie. Mam je napięte aż w 3 miejscach, ale czy co z tego wyjdzie jeszcze nie wiem. […] Wczoraj reprezentowałem Sądownictwo na zebraniu miejscowych notabli w Politechnice Gdańskiej we Wrzeszczu. Omawiano różne bolączki politechniki. Cały dzień byłem b. zajęty. Dwukrotnie jeździłem do Gdańska i w rezultacie wróciłem do domu skonany dopiero o 9.30 wieczorem. Musiałem w dodatku z Oliwy przespacerować się piechotą do domu.[ …] Pomimo że od przyjazdu do dzisiejszego południa była śliczna pogoda nie byłem jeszcze nad morzem. Teraz jest pochmurno, parno i chwilami pada deszcz”. W kolejnym liście z 15 sierpnia 1945 roku tata pisze: „Przed kilku dniami powstał komitet organizacyjny Zrzeszenia Prawników Demokratów Oddział Gdański, do którego zostałem dokooptowany (nie było mnie wtedy w Gdańsku). Uroczyste otwarcie oddziału ma nastąpić w obecności naszego Ministra, który ma zjechać. Prosiłem delegata, by to nie nastąpiło miedzy 28.8 i 5.9, gdyż muszę jechać do Warszawy i Łodzi. Roboty mam więcej niż za dużo. Mniej więcej co 2-3 dzień jestem bez obiadu z powodu braku czasu pójścia do stołówki. Zwykle od rana do 3-ej tj. w godzinach biurowych jestem w ruchu między Sopotem i Gdańskiem. Po tej godzinie dopiero mogę urzędować w Sądzie. Staram się ciągle o mieszkanie. Zaofiarowano mi już 2: jedno 8-io, drugie 7-io czy 9-io pokojowe. Nie przyjąłem, gdyż wsadziliby mi współlokatorów, co nie jest przyjemne, a poza tym byłby kłopot ze sprzątaniem i duże koszty opalania lokalu. Obiecują mi coś mniejszego w przyszłym tygodniu. Jeśli nic stosownego nie znajdą, to na razie będziemy mieszkali u Kalatów. Już są o tym uprzedzeni”. Po 2 dniach mama otrzymała kolejny list, wskazujący, jak bardzo tacie doskwierał brak własnego mieszkania: ” Wczoraj i onegdaj nie miałem czasu na obiad. Dzisiaj za to wróciłem wcześniej do Sopotu w związku z poszukiwaniem mieszkania i zrujnowałem się na obiad bardzo zresztą skromny za całe 97zł. Piszesz o meblach, pościeli itp. Dobrze będzie jak zdobędę mieszkanie. O reszcie pomyślimy, właściwie Ty pomyślisz, gdy tu przyjedziemy razem. Ja niestety na te rzeczy nie mam czasu. Roboty mam dużo, a czekają jeszcze na mnie wyjazdy w teren. Na razie przerywam list, gdyż muszę wyjść w sprawie mieszkania. Willę obejrzałem i nie będę się o nią ubiegał. Ma kilkanaście pokoi, z których 4 stanowią odrębne mieszkanie połączone drzwiami z resztą domu. Tylko sypialny jest normalny, reszta pokoi 5 i 6 – kątnych, wszystko w wysokim stopniu zdewastowane, łazienka w proszku, kuchnia w suterenie i jedno centralne ogrzewanie na cały dom. Mebli prawie nie ma. Remont mieszkania kosztowałby grube tysiące. Nie tracę nadziei, że znajdę coś lepszego”. 18 sierpnia Tata wysyła kolejny meldunek do mamy: „Walczę o mieszkanie jak umiem i mogę. Ciągle, gdy się w tej sprawie coś dowiem, chodzę do komisji Mieszkaniowej, staram się dla nas zdobyć dach nad głowę. Nie jest to łatwe i prędko nie idzie. Mieszkanie w każdym razie dostanę. Tak mi przynajmniej obiecano”. Dzień później widać światełko w tunelu: „Mamy początek umeblowania. Kalata udostępnił mi duże francuskie łóżko siatkowe z materacem poduszkowym (tak francuskie) szafę ubraniową i toaletę. Każdy mebel trochę inny, materac odrobinę za krótki, lustro w toalecie pęknięte, ale i to dobre. … Mieszkania ciągle nie mam i ciągle szukam. Mam pewien oryginalny pomysł. Na końcu mola w Sopocie, zaznaczyć muszę najdłuższego w północnej Europie, bo mierzącego około 600m, znajduje się stare pomieszczenie podpokładowe, w którym moglibyśmy zamieszkać. Ułatwiłoby to nam dużo czynności higienicznych i gospodarczych. Żart żartem, ale nie tracę nadziei, iż coś dostanę. Mają teraz zacząć działalność specjalne komisje w celu sprawdzenia, czy zajmujący lokale mają do tego tytuły. Mam nadzieję, że coś przy tej okazji znajdę” W liście z 19 sierpnia chwilowo nie ma wątku mieszkaniowego, pojawia się natomiast bardzo ciekawy opis Gdyni: „Wróciłem przed chwilą z Gdyni, gdzie wizytowałem miejscowe Sądy. Po zajęciach urzędowych udałem się do portu. Po drodze zahaczyłam o pensjonat, w którym miałem zaszczyt w roku pańskim 1928 być przedstawiony Szanownej Pani. Widziałem w myślach wasz samochód, Ciebie stojącą na jego stopniu, wuja i Jasię. Pamiętam, że byłaś jasno ubrana i miałaś skarpetki na nóżkach. Byliśmy wszyscy razem w Riwierze na podwieczorku. Tyle czasu upłynęło od tej chwili. Tyle się zmieniło. Jak tu przyjedziemy razem, to pojedziemy do Gdyni obejrzeć wszystko wspólnie. Port wygląda strasznie. Falochrony poprzerywane co kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów. Zatopione okręty. Nie ma prawie dźwigów. Ogarnęła mnie taka wściekłość na Niemców za to niszczenie w myśl zasady nie mogę mieć tego dla siebie, to nikt mieć nie będzie. Po chwili przyszły refleksje. Budowaliśmy Gdynię, ten widomy symbol polskiej tężyzny kilkanaście lat. Odbudujemy ją w lat kilka”. Starania o własny kąt przyniosły rezultat wczesną jesienią 1945 roku. Przewodniczący Komisji Mieszkaniowej – tymczasowo, do czasu prawomocnego rozstrzygnięcia przez Komisję – 18 września 1945 roku przydzielił tacie 3 pokojowe mieszkanie na 2-im piętrze przy ulicy Żeromskiego 14/5 (później ulica ta nazywała się Wojska Polskiego, by w roku 1949 przybrać na wiele lat nazwę Pstrowskiego. Obecnie nazywa się ona Lipowa). Z uwagi na stan zdrowia, mama przebywała u przyjaciół w Zakopanem, a tata walczył o remont cieknącego dachu i dymiących pieców. Tak te batalie opisuje w swoim liście z 6 września 1946 roku: „Firma Szczygieł wzięła się gruntownie do dachu. Cała ulica przed domem zawalona gruzem. Nasz balkon wygląda jak po bombardowaniu. Podobno przywieźli dachówki i papę, a przed domem stoi duży drewniany kubeł z wapnem. Może nareszcie solidnie naprawią. Mam wrażenie, że to mój telefon pomógł, zwłaszcza uwaga o braku miejsca na wybrzeżu dla firm niefachowych. Przed chwilą napisałem pismo do Magistratu o piece. Jutro zaniosę. Daję im termin do 25 bm, grożąc przeprowadzeniem naprawy na ich koszt i ryzyko. Kartę ubraniową zarejestrowałem w Gdańsku”. Dzień później mama otrzymuje kolejną relację z Sopotu: Stołówka trochę zepsuła się, a że wracam z Gdańska stosunkowo późno, więc często muszę gotować w domu. Dzisiejszy obiad: płatki owsiane, jajecznica z wkrojonym mięsem konserwowym (deputat sądowy), sałatka pomidorowa, 2 gruszki (deputat od p. Marysi), czarna kawa i papieros. Widzisz, że obiad wykwintny.[…] Byłem w Magistracie. Proponują bym sam pokrył wydatki piecowe i potrącił z komornego. Ponieważ nie mają pieniędzy nawet na dachy, pewno skończy się na tej formie, chociaż po półgodzinnej walce wyszedłem z obietnicą, że jeśli tylko będą możliwości finansowe, to wyremontują 2 piece. Dla pewności żądałem remontu 3 pieców i całego mieszkania po zaciekach z dachu. Posunięcie czysto taktyczne, aby było z czego ustąpić. Zobaczymy, co z tego wyjdzie”. W liście z 10 września 1946 roku obok dość niejasnych i mocno zakamuflowanych opisów sytuacji w Sądzie, tata pisze do mamy: „Dzisiaj wykupiłem 3 kg mąki i 3 konserwy- kurczęta z jarzyną. Miała być jeszcze kawa prawdziwa, ale zabrakło”. Prawdopodobnie zbliżał się czas powrotu mamy do Sopotu, skoro 28 sierpnia 1946 roku tata pisze do niej: „Powiesiłem już obrazy, fotografie już rozstawione, a dywan rozwinięty po sprzątnięciu pokoju. Mieszkanie zastałem w porządku”. Normy metrażowe obowiązujące w drugiej połowie lat czterdziestych były dużo mniejsze niż powierzchnia mieszkania moich rodziców. Zachował się do dziś nakaz płatniczy na 16 000 zł z tytułu podatku od zbytku mieszkaniowego za ostatni kwartał 1948 roku. Tata odwołał się od tej decyzji, w listopadzie 1949 przydzielono mu dodatkowo 2 pokoje i uchylono w całości podatek od zbytku mieszkaniowego za rok 1948. Gdy rodzice zamieszkali w Sopocie, mama na rynku kupowała talerze, filiżanki, sztućce i pościel, powoli urządzając przydzielone przez kwaterunek mieszkanie. Jedynie meble i stara niemiecka, pisana gotykiem encyklopedia pozostały po poprzednich właścicielach. Oficjalną nominację na Prezesa Sądu Apelacyjnego w Gdańsku, z ważnością od 20 lipca 1945 roku, podpisaną przez prezydenta Bolesława Bieruta i Prezesa Rady Ministrów Cyrankiewicza, tata otrzymał 30 kwietnia 1947 roku. Życie przy Pstrowskiego 14 toczyło się normalnie, mama pracowała z Zakładach Zielarskich w Gdańsku, chyba przy Chmielnej, gdy na początku roku 1949 okazało się, że jest w ciąży. Miała wtedy 44 lata. Z uwagi na wcześniejsze kłopoty zdrowotne, w czerwcu tata wyekspediował mamę do Zakopanego. Rozpoczęła się intensywna korespondencja, z której rysuje się obraz ówczesnej codzienności i spraw bytowych w Sopocie. Od kilku lat Sopot i Zakopane to miasta siostrzane. W wymiarze rodzinnym, dla moich rodziców były to dwa najbliższe ich sercu miejsca na ziemi. W Zakopanem spędzali wszystkie urlopy i wyjazdy wakacyjne, zaszczepiając mi miłość do gór i stolicy Podhala. Było więc rzeczą zupełnie normalną, że ja sopocianka poznałam swego przyszłego męża gdańszczanina właśnie w Zakopanem. Nie wiem czemu, ale moi rodzice pewni byli, że urodzi się syn i w korespondencji z sobą posługiwali się jego imieniem – Maciuś. W jednym z listów można przeczytać: „Napisz kochanie, czy przeszedł Ci już kaszel i jak się w tej chwili czujesz. Jak zachowuje się Maciuś. Pewno wierzga coraz więcej”. W liście z 15 czerwca 1949 roku tata donosi mamie: 1. bony tłuszczowe odebrane i oddane Wojcińskiej 2. fotografie wykupione i oddane w Sądzie - termin 20.06, więc na czas 3. mleko zapłacone 4. maszyna do szycia jeździła 2 razy do remontu - niestety sklep stale zamknięty. Najwyraźniej indoktrynacja polityczna już się zaczęła na dobre, bo 17 i18 czerwca 1949 roku tata pisze do mamy: „W Sądzie nic nowego, roboty dużo jak zawsze. Wczoraj po czwartej wybrałem się z p. Gieniem [Kalatą] i Reksem na spacer do Jelitkowa. Wieczorem do późna czytałem Engelsa. Trzeba jakoś czas wypełnić. Za tydzień repetycja, ale możliwie, że na niej nie będę, gdyż jest projektowana konferencja w Ministerstwie Sprawiedliwości mniej więcej w tym czasie. Prokuratura otrzymała już zawiadomienie. Może Sądy nie będą na nią wezwane. […] Dzisiaj był u mnie prezes Apl. Szczecińskiej – dotychczasowy prezes S.O. w Gnieźnie Karasiewicz. Mianowali już również prokuratora apel. Marskiego – był w przedwojennej prokuraturze. Obaj są członkami PZPR”. 22 czerwca 1949 w liście taty pojawiają się ponownie sprawy domowe i osobiste. Pisze do mamy: „Był u nas Chrzanowski, przerobił zamek w sposób uniemożliwiający otworzenie drzwi wytrychem oraz …..zasuwkę dolną wąskiej części drzwi (tej od strony gabinetu). Teraz mieszkanie mamy zabezpieczone. Powiedział, że nie należy ufać zamknięciu tylko na klamkę na noc, cośmy robili dotychczas, i drzwi trzeba zamykać od środka kluczem.[…] W niedzielę na poświęceniu sztandaru Koła Gdańskiego SD p. Stefańska lekko przymówiła się o wizytę naszą u nich. Musiałem usprawiedliwić się i z tej racji zdradziłem, że spodziewamy się pociechy. Uważałem, że już nie potrzebujemy tego szczęścia chować przed ludźmi”. Wyjazd służbowy do Warszawy zaowocował listem z 26 czerwca. Tata pisze w nim: „Piszę dziś rano przed wyjściem z hotelu po dwudniowych obradach trwających z przerwami na jedzenie do 10 wieczorem. Jestem zupełnie skonany. W dyskusji i ja zabrałem głos krótko węzłowato, kończąc każdy ustęp przemówienia konkretnym wnioskiem. Ponieważ dyskusja do mego wystąpienia miała charakter raczej ideologiczno- teoretyczny i zaczęła się nawet rozpływać w ogólnikach, moje wystąpienie zostało nagrodzone gorącymi oklaskami i wielu ludzi, których pierwszy raz widziałem, składało mi gratulacje i podziękowania. Dzisiaj odpoczywam, a jutro załatwię bieżące sprawy w Ministerstwie”. W liście z 4 lipca 1949 roku czytamy: „U nas tu sezon w całej pełni. Od 4 dni słońce, ale niezbyt ciepło, bo stale jest lekki wiatr z północy względnie północowschodu. Na ulicach i na molo pełno, ale same obce twarze. Wójcińska nareszcie napisała, że się jej za czerwiec należy 2000 zł, więc taką sumę zostawiłem jej dzisiaj w kuchni. Mając po powrocie mało czasu na kąpiel w morzu, urządziłem sobie plażę na balkonie, na ziemi. Położyłem tam 2 dywaniki sprzed łóżek i pled i było zupełnie dobrze. Z zewnątrz nic nie widać i ciepło, bo za balustradką nie czuje się wiatru. 7-ego jadę do Kartuz z referatem. Będę miał robotę na 2 wieczory”. Wśród relacji dotyczących bliższych i dalszych znajomych, pojawia się 6 lipca 1949 roku wątek żeglarski. Tata pisze do mamy: „Wczoraj wieczorem był u mnie Kobus w celu przygotowania go do egzaminu żeglarskiego z zakresu nawigacji”. Najwyraźniej tata niepokoił się stanem mamy, albo też ona miała ochotę wracać już do Sopotu, bo 8 lipca tata pisze do niej: „Liczę, że jak nowy aparat sądowy rozrusza się trochę, to gdzieś 15-20 sierpnia może będę mógł wyrwać się na kilka dni do Zakopanego. Jeślibyś chciała wracać wcześniej, to przyjechałbym tylko od pociągu do pociągu. Plebańczyk na urlopie, Kobus i Talarczyk zaczynają urlopy od soboty, tj. od jutra i nie ma komu powierzyć opieki nad sądem. Kobus miał zacząć później, lecz od poniedziałku idzie na kurs. Wczoraj przyjechał nowy wiceprezes Wydz. I Kar. SA Witkowski. Młody człowiek – 38 lat, robi b. dobre wrażenie. Liczę, że potrafi dobrze poprowadzić wydział. Członek PZPR. Dotychczas był sędzią S.I. w Bydgoszczy. W 44r. w okresie lubelskim był bodaj kierownikiem Biura Personalnego w Ministerstwie Sprawiedliwości, względnie zastępcą. Wczoraj byłem w Kartuzach …. Wygłosiłem krotki referat … Wypadło nieźle. Jutro mam referat w Sądzie przy delegatach Ministerstwa Sprawiedliwości” Najwyraźniej sytuacja w sądownictwie była trudna, skoro 13 lipca 1949 roku tata pisze do mamy: „….. atmosfera w sądzie i prokuraturze jest ciężka. Odszedł ze swego stanowiska Stachurski i dotychczas nie ma nowego przydziału. Jego miejsce zajęła Skalnicka w drodze nominacji na podprokuratora i delegacji na p.o. prokuratora. Na dzisiaj pojechali do Warszawy prok. Jacuński z Gdyni i Kalinowski. Przypuszczalnie nastąpi to samo, co w Gdańsku. Mówią o zmianie w Elblągu tylko na razie nie ma kandydata na miejsce Quiriniego. Plotka hula na całego. Rzekomo po prokuratorach pójdą prezesi. Miejscowe sfery prokuratorskie wymieniają Kobusa na miejsce Olszewskiego. Widzisz więc, że są powody do pewnego zdenerwowania; ze zdziwieniem stwierdzam, że się tym wszystkim zupełnie nie przejmuję. Co ma być, to będzie, zawsze sobie poradzimy. Tylko ta sytuacja nie pozwala na wyjazd”. Nie wiem, kiedy mama wróciła z Zakopanego do Sopotu, faktem jest, że 22 września – z racji komplikacji ciążowych – trafiła do Szpitala Miejskiego w Gdyni, gdzie w wyniku porodu kleszczowego przyszłam na świat. I dlatego nie mogę, jak moje koleżanki klasowe szczycić się urodzeniem w Sopocie, choć do wyjścia za mąż całe swoje życie mieszkałam w tym mieście, by po 35 latach „wygnania”, 8 lat temu powrócić do niego na stałe. Początkowo mama pracowała w zakładach zielarskich w Gdańsku, a mną opiekowała się Nana – wspaniała Kaszubka z Kacka koło Gdyni. Potem mama przerwała pracę i zajmowała się wyłącznie domem, ale przede wszystkim kurowaniem mnie z kolejnych angin. Udzielała się aktywnie w Komitecie Rodzicielskim sopockiej „jedynki”, czyli zakładu naukowego Emilii Narudzkiej, jak powszechnie się mówiło o tej szczególnej szkole, do której uczęszczałam od klasy pierwszej podstawowej do samej matury. Wolny czas rodzice spędzali z przyjaciółmi, bądź na spacerach nad morzem, a w zimie na nartach w sopockich i oliwskich lasach. Mama ponownie podjęła pracę, gdy byłam w ostatniej klasie szkoły podstawowej. Została kuratorem zawodowym w sopockim sądzie dla nieletnich. Podlegał jej teren wokół Wejherowa. Pamiętam, że niezależnie od pory roku i pogody odwiedzała najmniejsze wioseczki w okolicach Luzina, Gniewina i Choczewa, niejednokrotnie pokonując długie odcinki drogi piechotą. Wracała do domu zmordowana, ale szczęśliwa, gdy okazywało się, że podopiecznego udało się sprowadzić na dobrą drogę. Mama była osobą bezpośrednią, energiczną, lubiącą ludzi i powszechnie przez nich lubianą. W pierwszej połowie lat sześćdziesiątych nawiązała kontakt z Marynarką Wojenną. Przy pomocy zaprzyjaźnionych oficerów corocznie organizowała na Kaszubach obozy letnie dla swoich podopiecznych. Uczestnicy, w tym moja mama, wówczas osoba ponad 60-letnia, mieszkali w wojskowych namiotach, stołowali się w wojskowej kuchni polowej, pływali, jeździli na wycieczki, rozgrywali mecze. Dla wielu z nich, były to pierwsze w życiu wakacje. Mama zmarła w roku 1992 w wieku 86 lat, od wielu lat nie była już aktywna zawodowo. Pogrzeb miał miejsce w Sopocie. Gdy podjechałam z mężem pod kaplicę cmentarną zobaczyłam tłum ludzi. Sądziłam, że doszło do opóźnienia i żałobnicy czekają na wcześniejszy pogrzeb. Okazało się, że wszyscy przyszli pożegnać moją mamę. Po ceremonii zaczęli podchodzić zupełnie obcy mi ludzie. Byli to podopieczni mamy, częstokroć z rodzinami, którzy przyszli pożegnać swoją panią kurator. Z wielkim wzruszeniem przyjmowałam kondolencje i słuchałam jakże ciepłych, autentycznych słów na jej temat. Tymczasem (wracam do pierwszej połowy lat pięćdziesiątych, najgorszych czasów stalinowskich) czarne chmury zaczęły gromadzić się nad tatą. I nawet członkostwo w Stronnictwie Demokratycznym nie było w stanie go obronić. Jego związek z delegaturą Rządu na Kraj nie przeszkadzał, gdy brakowało fachowców do tworzenia polskiego sądownictwa na ziemiach zachodnich. Stał się nie do zaakceptowania, gdy uznano, że nie wiedza i doświadczenie, a jedynie oddanie nowemu systemowi gwarantuje sprawność państwa. Z dniem 30 października 1954 roku tata został przeniesiony w stan spoczynku. Miał 56 lat, pięcioletnią córkę i niepracującą żonę. Musiał szybko zrobić aplikację adwokacką, by móc utrzymać rodzinę. W artykule wspomnieniowym, zamieszczonym w Gdańskim Kwartalniku Adwokackim w numerze 14 z marca 2009 roku adwokat Jerzy Lipski, najzdolniejszy aplikant mego taty tak go wspomina: „…adwokat Franciszek Bar był znakomitym cywilistą i podobnie jak adwokat Witkowski, jako sędzia Sądu Okręgowego musiał odejść z pracy, gdyż dla tak wybitnych prawników nie było miejsca w socjalistycznym wymiarze sprawiedliwości”. O klasie taty świadczy pismo, jakie wystosował do Prezesa Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku w odpowiedzi na informację o wyrzuceniu go z sądownictwa. Tata pisze w nim m.in.: „ Proszę o ….spowodowanie przesunięcia terminu przeniesienia w stan spoczynku na dzień 31.08.1954r.. Prośbę swą uzasadniam pogorszeniem się ostatnio stanu mego zdrowia. Pragnąłbym uniknąć sytuacji pobierania wynagrodzenia w ostatnich miesiącach pozostawania na stanowisku sędziego za pracę niespełnianą na skutek zwolnienia lekarskiego”. Odszedł z podniesioną głową, by z równą gorliwością, co sądownictwu, oddać się adwokaturze. I choć w zasadzie był cywilistą, gdy trzeba było bronić w procesach politycznych, chętnie podejmował się tego zadania. W artykule Barbary Szczepuły, zatytułowanym „Chuligani, znajomi Michnika”, opublikowanym w Dzienniku Bałtyckim 2 marca 2004 roku, cytowany już mecenas Lipski tak relacjonuje proces studentów Politechniki Gdańskiej Ryszarda Mosakowskiego i Wojciecha Woźniaka, oskarżonych o czynny udział w wydarzeniach marcowych w Gdańsku. Obu oskarżono o napaść na funkcjonariuszy MO. Oto relacja Jerzego Lipskiego: „Wojtka bronił mecenas Malinowski, a Ryśka ja – jako substytut mecenasa Bara. Sam mecenas Bar bronił człowieka, któremu jakiś tajniak kredą namalował na plecach krzyż. Człowiek ten nie miał nic wspólnego z politechniką. Takich ‘krzyżaków’ było więcej”. Tata był czynny zawodowo dużo dłużej niż ustawowy wiek 65 lat, w którym mężczyźni przechodzili na emeryturę. Z uwagi na przebyty zawał, skwapliwie realizował zalecenia lekarskie i niezależnie od pogody codziennie chodził na spacery do Jelitkowa. Zmarł 9 października 1982 roku. Pochowany jest na Cmentarzu Komunalnym w Sopocie. 

Dorota Starościak