Ryba w czerwonych bucikach
Pani Wilk (tak ją sobie nazwałam) ma długą, malowaną w ptaki suknię, dłonie (bo nie łapy) grzecznie trzyma splecione na podołku. Ale piękną suknię wieńczy nie równie piękna kobieca twarz, a pokryty futrem zębaty wilczy pysk. Otwarty do wycia.
Aleksandra Kozłowska
Uszyta z materiału i futra Pani Wilk (długości dobrych dwóch metrów) to praca Grażyny Rigall – jej wkład w 13. Bałtyckie Spotkania Ilustratorów. Spotkania jak zawsze odbywają się w Nadbałtyckim Centrum Kultury w Gdańsku, w roku 2018 ich motywem przewodnim są wilki i wilkołaki. Ilustracje prezentowane na wystawie towarzyszącej Spotkaniom emanują więc dzikością, szumią lasem i ciemną sierścią. Jedna z ilustracji autorstwa Viive Noor zainspirowała Grażynę do stworzenia Pani Wilk.
- Wydała mi się najciekawsza. Malownicza wilczyca ze skrywaną tajemnicą, bo nie wiadomo do końca kim jest. Czy pod wilczym futrem chowa się jakaś osoba? Dziewczynka? Nóg spod długiej sukni nie widać, ale wychodzi z niej zwierzęcość, dzikość.
Z NCK w kwestii szycia dużych postaci współpracuje od lat. - Zaczęło się od ilustracji Piret Raud i figury ryby z nogami, w czerwonych bucikach. To był mój pierwszy taki obiekt na wystawę ilustratorów. Ryba była ogromna, mogłam się zmieścić w jej brzuchu – uśmiecha się Grażyna. - Potem uszyłam krokodyla na wystawę „Skąd ty jesteś krokodylu?”, dostał imię: Alojzy, ma nawet swoją stronę w internecie. Bardzo lubię tworzyć te obiekty – może dlatego, że od wielu lat robię lalki.
Dziadek w gablotce
Lalki. To intrygujące, bo Grażyna Rigall, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku na wydziale malarstwa w pracowni prof. Kiejstuta Bereźnickiego znana jest przede wszystkim jako malarka (autorka m.in. urzekających obrazów z psami w rolach głównych) i ilustratorka. W księgarniach można właśnie kupić jej ostatnie książki: „Człowiek jaki jest, każdy widzi” Marzeny Matuszak i „Jeleń” z tekstem Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel.
Tymczasem to właśnie od lalek zaczęła swoją twórczość. - Byłyśmy na studiach z moją przyjaciółką Magdaleną Bryczkowską i kiedyś zgadałyśmy się, że obie w dzieciństwie robiłyśmy lalki. Z modeliny, którą potem same malowałyśmy. Innych materiałów nie było - opowiada. – Dziś korzystam ze specjalnego, cielistego w kolorze tworzywa dla rzeźbiarzy. Zrobiłam z niej np. postać mojego dziadka na imprezę „Opowieści niesamowite”. Dziadek wyglądał trochę psychodelicznie. Leżał w gablotce z różnymi sobie bliskimi obiektami: pocztówkami, które dostawał od przyjaciół („Wielmożny Pan Antoni Bogucki..”), brzytwą… Dziadek interesował się roślinami. Kiedyś znalazłam jedną z jego notatek: „Tę roślinę poznałem w roku 1956”. Uczył w szkole matematyki, ale był też botanikiem amatorem. Pamiętam spacery z nim i moją siostrą w sopockim parku. Razem zbieraliśmy lecznicze zioła, np. dziurawiec. Dziadek lubił napar z niego. Potem dowiedziałam się, że dziurawiec stosuje się na uspokojenie, nie dziwię się już, że dziadek zawsze był bardzo stonowany i cierpliwy. Zebrane rośliny kroiliśmy na paseczki i suszyliśmy rozłożone na gazetach.
Pierwszą ważną lalkę zrobiła na początku liceum dla swego przyjaciela. Dziś uważa, że była okropna, infantylno-romantyczna. Zakochany klaun z kryzą.
- Ten chłopiec bardzo mi się podobał. Zaszyłam w lalce serce, chłopak oczywiście o tym nie wiedział. Taki mój romantyczny sekret. Potem jednak cały romantyzm ze mnie zszedł, skutecznie, do dzisiaj – śmieje się.
Do lalek wróciła na studiach. – Razem z Magdą robiłyśmy małe osoby – z epoki dawnej i współczesne. Sprzedawałyśmy je żeby zarobić kasę na wakacje, na materiały. Śmiesznie się czasem zdarzało – jadę SKM-ką, patrzę, a tu naprzeciwko siedzi moja lalka. Dokładnie taka osoba, którą wcześniej, nie znając jej zrobiłam jako lalkę. Niesamowite. W odwrotnej kolejności byłoby normalnie – po prostu jako inspiracja. Tak też zresztą bywało, np. zrobiłam Magdę, z jej prawdziwymi włosami.
Prawdziwe włosy – tym razem własne – wykorzystała też tworząc lalki do spektaklu „Abecadło wcale z pieca nie spadło” Luby Zarembińskiej (premiera w 2017 r., Teatr Gdynia Główna). - Można więc powiedzieć, że gram w „Abecadle” – śmieje się Grażyna. Na potrzeby spektaklu wymyśliła sobie grupę cyrkową złożoną z lalek: jest dziewczyna, która się wygina jak guma, jest chłopak, który wygląda jak wystrzeliwany z rakiety, nietoperz…
Wcześniej (2012 r.) dla tej samej reżyserki wykonała piękne, precyzyjnie zdobione lalki do przedstawienia „Śpiąca królewna”. - Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłam jak lalki animowane są przez aktora. Wrażenie ogromne! Bo one naprawdę ożyły. Wcześniej sama się nimi bawiłam, ale to co innego. Moją ulubioną lalką w tym spektaklu był dresiarz: brutal o przenikliwym wzroku. Luba zrobiła bowiem „Królewnę” w wersji współczesnej – jednym ze śmiałków próbujących uratować królewnę był właśnie rapujący dresiarz. Dzieciaki super się bawiły.
Zanim uciekniesz przed smokiem, otrzyj usta serwetką
Sama w dzieciństwie nie bawiła się w lalkowe przedstawienia. Ale z upodobaniem się przebierała, razem z nią siostra i kuzynostwo. Mama Grażyny miała bardzo dużo różnych ubrań, kapelusze nawet z Ameryki. A że rodzina (razem ze wspomnianym już dziadkiem Antonim i babcią Marysią) mieszkała w 100-metrowym mieszkaniu przy dawnego Bieruta, teraz Haffnera, było gdzie trzymać walizy z ciuchami. Wystarczyło siegnąć na pawlacz i szaleć. Raj dla każdego dziecka.
Gdy pytam kim Grażyna się czuje: lalkarką? Malarką? Ilustratorką? Odpowiada: – To ciekawe, ale dopiero teraz pomyślałam o sobie jako ilustratorce. Brałam udział w panelu ilustratorów w ramach ostatnich Bałtyckich Spotkań i zdałam sobie sprawę, że zrobiłam już dużo książek, pewnie ze dwadzieścia. Tylko w tym roku pięć czy sześć.
Pierwsza książka?
- Pamiętam, ale to była trudna rzecz. „Trzy pytania do Dobrej Wróżki” Elżbiety Zubrzyckiej (Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne) wbrew pogodnemu tytułowi mówiły o molestowaniu seksualnym dzieci. Musiałam być bardzo ostrożna - pokazać problem tak, by nie straszyć, a jednocześnie by było wiadomo, że to poważna sprawa. Złego bohatera długo pokazywałam tylko jako cień, dopiero później pojawia się wąsaty potworny pan. Bazowałam na filmowych kadrach – jak ktoś kogoś podgląda, wiadomo że robi coś złego.
Miałam zgrzyt na poziomie okładki. Wydawało mi się, że powinna od razu wskazywać, że ta książka to nie niewinna bajka. Narysowałam więc dziecko schowane w kącie. Ale wydawnictwo nalegało na okładkę niebiesko-różową, z wróżką.
Druga książka rysowana dla GWP była łatwiejsza – o asertywności. - Z którą sama zresztą miałam wtedy problem. Śmiałam się, że dostałam ją po to, by tę sprawę wreszcie przerobić.
Zilustrowała jeszcze m.in. „Szkołę czarownic” i „Wakacje czarownic” Anny Sójki „Koty, czyli historie z pewnego podwórka” Melanii Kapelusz, „Żaba w Afryce” Marka Dutkiewicza. Lubi, gdy w książkach dla dzieci dorosły też coś dla siebie znajdzie – jak we wspomnianym „Człowieku, który jaki jest każdy widzi” czy „Jeleniu”. Sama wychowała się na opowieściach dalekich od disneyowskiej słodyczy. Czytała m.in. oryginalne, pełne okrucieństwa historie braci Grimm. Bardzo lubiła też rymowaną, brytyjską książkę o dobrych manierach. Bohaterem jest chłopiec, który uczy się jak ma się zachować w różnych sytuacjach. Np. jeśli jest na przyjęciu: wszyscy jedzą tort, bawią się, aż tu nagle smok atakuje zamek. Co robić? Oczywiście uciekać, ale najpierw należy otrzeć chusteczką usta, odłożyć sztućce, podziękować…
Pamięta też wydanie „Wilka i zająca”, które tata przywiózł jej ze Związku Radzieckiego. I Pinokia, którego lubiła za historię i ilustracje albo Królową Śniegu. - W ogóle lubiłam się bać - wspomina. - I to mi zostało do dziś. Lubię horrory. Jako dziecko obejrzałam horror ze straszną łapą. Wychodziła np. z kanapy. Oglądałam to w ukryciu, na stołeczku przez uchylone drzwi. Rodziców chyba nie było, tylko dziadkowie. Potem z emocji dostałam gorączki. Mama nie mogła ze mnie wydobyć co się stało. A ja bałam się w nocy wstawać z łóżka, bo wyobrażałam sobie, że ta łapa wyjrzy spod tapczanu i mnie tam wciągnie. W końcu wydusiłam o co chodzi. Wtedy mama wytłumaczyła mi, że to tylko film, że aktor, który w nim zginął tak naprawdę żyje, że mogę go zobaczyć w kolejnym filmie. Odetchnęłam.
Przekrój poprzeczny kabaczka
Zdolności plastyczne ma we krwi. Malował dziadek Antoni - zachowało się kilka jego obrazów na dyktach. To pejzaże: drzewa, rzeki, pola. - Tata też lubił malować, np. postaci z Disneya. Mama (zawodowo uczyła matematyki) bardzo dużo rysowała, mam jej rysunki z dzieciństwa. Ja także nie robiłam nic innego. Tata, który na Politechce Gdańskiej wykładał geometrię wykreślną i rysunek techniczny bardzo się cieszył, że rysuję przestrzennie. Miał taką super książkę prof. Dr. E. Otto z rzutami figur geometrycznych. Zakładało się dołączone do niej czerwono-niebieskie okulary i nagle widziało się te wszystkie figury przestrzennie. Godzinami mogłam je oglądać.
Tata Grażyny, Ali urodził się w Turcji, w Adampolu (turecka nazwa: Polonezköy). Adampol to polska wieś pod Stambułem założona w 1842 r. przez Michała Czajkowskiego, pisarza i działacza niepodległościowego. Osiedlali się tam m.in. powstańcy listopadowi; do dziś wielu mieszkańców Adampola mówi po polsku. Choć specyficzna to polszczyzna – urodzone tam polskie pokolenia wychowywały się na Sienkiewiczu, Reymoncie, Orzeszkowej. – Kiedy byłam tam odwiedzić rodzinę: wujka Bolka, wujka Ludwika (nota bene jest w moim wieku), wujek Ludwik, który obwoził nas po okolicy, w pewnej chwili mówi: „Przecież nie będę z parobkami o czymś tam rozmawiał..”. „Jakimi parobkami?” – zastanawiałam się. A wujek miał po prostu na myśli swoich pracowników.
Tata Grażyny urodził się w amerykańskim wojskowym szpitalu w Stambule. Jest piątym pokoleniem mieszkającej tam rodziny ze strony babci Eli. - To dość dramatyczna historia – mówi Grażyna. - Ojciec mojego taty, dziadek Felek został w 1930 r. wysłany z Polski przez firmę Wisła na kontrakt do Turcji, miał pracować przy budowie tartaku. W Adampolu poznał babcię Elę. Gdy zapytałam dlaczego babcia zakochała się w dziadku, tata zacytował jej tłumaczenie: „Bo miał takie niebieskie oczy”. Ale dziadek Felek postanowił wrócić do Polski. Z moim wówczas 8-letnim tatą. Potem cały rok tata czekał aż cała reszta rodziny dojedzie, czyli jego mama i rodzeństwo. Traumatyczna historia. Bo po powrocie dziadek kupił tartak w Polsce, a za chwilę został mu on zabrany przez władze.
Tata Grażyny nigdy do Adampola nie wrócił, ale całe życie gotował i piekł tureckie potrawy: kurczaka w pomidorach, kurczaka faszerowanego orzechami i rodzynkami, fasolkę po turecku, bakłażany… Żeby nie marnować papieru przepisy na te wszystkie dania drukował na rysunkach technicznych swoich studentów. Przynosił je do domu do sprawdzenia. - Razem z siostrą ratowałyśmy studentów przed dwójami: „Zobacz, tu jednak dobrze coś zrobił! Nie stawiaj lacza!”. Nie mieli nawet pojęcia ile nam zawdzięczali. No i te sprawdzone i niepotrzebne już prace tata wykorzystywał ponownie. Dostawałam więc przepis na kurczaka w pomidorach, a z tyłu był przekrój jakiejś bryły, np. walca. Gdy wpadłam na pomysł wydania książki z jego przepisami, w pewnym momencie olśniło mnie, że przecież mogę ją zrobić tak jak ojciec. I że to on mi pomoże. I faktycznie – narysował przekroje kabaczków, papryki, pomidora… Oprócz przepisów umieściłam też historię Adampola i mojej babci. Żeby to wydać specjalnie z Jackiem, moim mężem założyliśmy wydawnictwo. Książki rozeszły się po znajomych, kolejni o nie dopytują. Myślę więc o wydaniu drugim, rozszerzonym.
Rysunek i malarstwo wykorzystała też w dwóch animowanych teledyskach Grzegorza Nawrockiego: „Fałszywe wschody słońca” i „Kosmiczna karetka”. Oba teledyski zostały zrealizowany wspólnie z Konradem Kulczyńskim. Pierwszy powstał w błyskawicznym tempie –w niecałe dwa dni. - Teraz zgłosił się znajomy naszych przyjaciół - Turek z Ankary i teledysk ma być właśnie dla niego – mówi Grażyna. – Animacja to fajna dziedzina. Od iluś już lat chodzę do CSW Łaźnia, do Roberta Turło na zajęcia z tego przedmiotu. I niedawno myślałam sobie: „Właściwie dlaczego ja tam chodzę? Czy kiedykolwiek będę robić animacje? Pewnie nie, bo nie mam sprzętu, nie ogarniam montażu…” A tymczasem okazało się, że Konrad jest świetnym montażystą, utalentowanym twórcą. Poznaliśmy się i już wiem po co chodzę do Łaźni.
Na Bieruta pilnuj zegarka
W Sopocie mieszka niemal od urodzenia. Od drugiego roku życia dokładnie. Będąc na studiach wyprowadziła się do Rumii. Na krótko, po to tylko by się – jak to określa - „odpępowić”. Potem kręciła się po Trójmieście: Gdynia, Żabianka. Ale do Sopotu tęskniła. Dziś znów tu mieszka.
- Z rodzicami i dziadkami mieszkaliśmy na Bieruta, teraz Haffnera. W latach 70. okolica ta uchodziła za najgorszą miejscówkę. Sporo pijaczków; ktoś znajomy mi powiedział, że jak wchodzi na Bieruta, to zdejmuje z ręki zegarek. Ja czułam się tam dobrze. Do tego stopnia, że gdy dziś widzę takie miejsca jak „skwer żura”, to się uśmiecham. Podoba mi się, że to miasto nie jest takie do końca wymuskane. Wiadomo, że jak „żurostwo” zmienia w chamstwo czy wandalizm nie ma w tym nic fajnego, ale na co dzień nasi lokalni pijaczkowie nie byli źli.
Zdarzali się też sąsiadzi bardziej uciążliwi. Sytuację utrudniał fakt, że wtedy milicja raczej nie przyjeżdżała dlatego, że ktoś się bije, tylko że ulotki zrzucono. Bywało więc dramatycznie.
- Ale rejony super. Bieruta kończyła się polem. Wychodziło się na dwór jak na wsi. Na ulicy dzieci spędzały większość czasu, mama wołała z okna na obiad, a my że jeszcze chwilę, jeszcze chwilę. Deszcz czy błoto - nie ważne. Nie było samochodów, tylko jeden sąsiad, który jeździł w rajdach miał auto... Do tego morze, las, nad morzem park, gdzie na rowerze bez hamulców ze Ślimaka zjeżdżałyśmy.
Zawsze lubiła charakterystyczne dla Sopotu specyficzne postaci: Petera Konfederata, parasolnika albo tzw. Julię, która z balkonu wylewała swoje siuśki z nocnika. - Później, gdy była starsza wychodziła w kapciach i szlafroku na ulice i narzekała, że ludzie śmiecą. Zbierała więc te papierki. Miała długie siwe włosy, zjawiskowo wyglądała. Widać było kto jest tubylcem, a kto nie, bo tubylcy omijali łukiem jej balkon – dodaje Grażyna. - Był jeszcze Kanada, ogromny gość, też bardzo barwna postać. Albo Gary, pierwszy punk w Sopocie. Miał swój zespół. Wciąż co jakiś czas krąży po mieście.
- Jestem sentymentalna wobec tego miasta – przyznaje malarka. - Wyobrażam sobie, że mogłabym mieszkać gdzieś indziej, ale tu mam tyle wspomnień… Pamiętam np. salkę do nauki religii przy kościele św. Jerzego. Salka była owalna, miała na sklepieniu granatowe niebo ze złotymi gwiazdami. I czasem na lekcji czuliśmy się tam jak w niebie, a czasem w piekle, bo jeden z prowadzących był naprawdę piekielny. Zapach starego budynku, drewna - jak w kościołach - przypomina mi dzieciństwo.
Z sentymentem wspomina też kosze plażowe, towar deficytowy, a więc bardzo pożądany. W związku z wakacyjną plażą kilka lat temu przeżyła szok, bo właśnie tam umówiła się z przyjaciółką z Poznania. - Nie pomyślałam, że to nienajlepszy pomysł. Ludzie stali w odległości 20 cm od siebie, widziałam tylko te naoliwione klaty mężczyzn trzymających puszki piwa, tak by eksponować bicepsy. Nie mogłam odnaleźć przyjaciółki. Przydałby się transparent jak na lotnisku... To było zabawne i dziwaczne, że aż tak to się zmieniło.
Dzięki Jackowi przekonała się do chodzenia po lesie. Ale dopiero, gdy znaleźli psa Rysia. Rysiu otworzył jej oczy na las i jego piękno. - Ta różnorodność drzew, pagórków, zaczęłam rozumieć, że to niezwykłe miejsce. Wcześniej chodziłam głównie nad morze, poza sezonem oczywiście. Usiąść i patrzeć w przestrzeń. Pustka, kreska horyzontu, dwa kolory, czasami nawet tylko jeden – rozmarza się.
Ograniczoną kolorystykę będzie miała też książeczka, nad którą teraz pracuje.
- Zwrócił się do mnie pan, który na zlecenie Muzeum Pamięci Sybiru przygotował ksiażkę „Listy z osiołkiem”. Opowiada o pewnym panu, który leży w szpitalu i pisze listy do córki. A na listach rysuje zwierzątka. I one wychodzą z listów. Leży więc pan w szpitalu, pielęgniarka przychodzi i co jakiś czas widzi w sali jakieś zwierzę. Ucieszyłam się na tę propozycję bardzo. Cała historia jest taka bardzo moja. I jeszcze ten szaro-szpitalny klimat… coś wspaniałego.