Kiedy byłem małym chłopcem, kiedy byłem marynarzem

Do dziś pamiętam olimpiadę w Melbourne, w 1956 r. Wtedy to nasza lekkoatletka, sopocianka Elżbieta Duńska-Krzesińska zdobyła złoty medal w skoku w dal z wynikiem 6,35 m. Byliśmy niesamowicie z niej dumni. Igrzyska oglądaliśmy u Malinowskich – jako jedyni w domu mieli telewizor.

Sopociakiem jest przez całe swoje życie, ale urodził się w zupełnie  przeciwległych stronach Polski - w Wałbrzychu, 16 marca 1948 r. Gabriel Oleszek, absolwent Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni, przez 28 lat kapitan statków, oraz zapalony pisarz-amator uśmiecha się, gdy pytam skąd ten Wałbrzych - to pewnie jedno z częstych pytań, jakie słyszy na spotkaniach autorskich. - Przypadek. Moja rodzina nie ma nic wspólnego ze Śląskiem. Ojciec, mama, dziadkowie z obu stron pochodzą z Zamościa. Po wojnie mój ojciec, Edmund Oleszek, nauczyciel dostał pracę w Wałbrzychu jako dyrektor szkoły. I dlatego tam się urodziłem.

 

Wędrówka ludów

 

Długo zresztą Oleszkowie w Wałbrzychu nie pomieszkali. Mniej więcej po roku wrócili do rodzinnego miasta, gdzie urodził się brat Gabriela - Andrzej. Niedługo po tym ich dziadkowie ze strony mamy -Fela i Lucjan Miklińscy postanowili przenieść się nad morze, do Sopotu. I tak zrobili. Na początku lat 50. zlądowali na Wybrzeżu. Dziadek Lucjan znalazł mieszkanie w dolnym Sopocie, dokąd wkrótce dojechali rodzice Gabriela z małymi synkami. W Sopocie urodziła się im się jeszcze córka, Joanna.

- Dziadek dostał pracę w sądzie, był sędzią, potem adwokatem, babcia w ZUS-ie. A moja mama, Zofia pracowała w teatrze Miniatura.Była aktorką, grała nie tylko lalkami, ale także osobiście tworząc tzw. żywy plan. Była młodą, piękną kobietą. Pamiętam, że dostała m.in. rolę warszawskiej Syrenki; przez pół sceny stała nieruchomo z mieczem nad głową, za to przez drugie pół była bardzo aktywna. Później zaproponowano jej etat w Słupsku, w Państwowym Teatrze Lalki „Tęcza”. Pracowała tam jako kierownik sceny, reżyserowała spektakle.

Gabryś i Andrzejek znali więc teatr na wylot. Przez całe dzieciństwo byli w Miniaturze częstymi gośćmi, nie tylko na widowni, ale - co dużo ciekawsze - za kulisami. - Kiedy Miniatura jeździła po Kaszubach z występami, a mama nie miała co z nami zrobić, to jechaliśmy razem z całą teatralną trupą do wsi z przedstawieniem - wspomina Gabriel. – Spektakl tu, spektakl tam, a w międzyczasie obiad w jakieś gospodzie albo plaża,gdzie zbierało się muszle czy pióra mew. Jednym z moich ulubionych przedstawień byli „Kaszubi pod Wiedniem”.

 

Podwórkowa olimpiada

 

Mieszkali przy ul. Mieszka I. „Ulica ta nie była zbyt duża. W istocie była małą, cichą, kasztanową uliczką z dwoma zaledwie domami. Nie było tam nawet żadnej nawierzchni, po prostu piaszczysta, polna droga (…). Po przeciwnej stronie ulicy mieściły się ogródki działkowe, do których czasami wyprawialiśmy się na jabłka lub agrest. Nasza uliczka była jedną z wielu w Sopocie oświetlanych w tym czasie gazem. Codzienie wieczorem przyjeżdżał na rowerze latarnik i zapalał po kolei wszystkie latarnie. Były to stare, zabytkowe, żeliwne kolumny, na które zresztą można było doskonale się wdrapywać.” – wspomina Oleszek w swej książce „Kiedy byłem małym chłopcem”. Opisał w niej wczesne dzieciństwo, późniejsze, nastoletnie lata przypomniał w „Kiedy byłem średnim chłopcem”, lata dorosłości zaś w „Kiedy byłem dużym chłopcem” – ta ostatnia książka dopiero zostanie opublikowana.

- Z dzieciństwa pamiętam głównie to, że samemu trzeba było sobie ze wszystkim radzić. Prawdziwych zabawek było niewiele, jak coś było potrzebne, robiliśmy sobie sami. Do dziś pamiętam olimpiadę w Melbourne, w 1956 r. Wtedy to nasza lekkoatletka, sopocianka Elżbieta Duńska-Krzesińska zdobyła złoty medal w skoku w dal z wynikiem 6,35 m. Byliśmy niesamowicie z niej dumni.

Igrzyska oglądali u Malinowskich, sąsiadów z góry, którzy jako jedyni w domu mieli telewizor. Przesiadywała więc u nich cała okoliczna dzieciarnia. Z zapartym tchem patrzyła na „złotą Elę” ze słynnym warkoczem. Nie ważne, że transmisję co chwilą przerywano i zamiast dalekich stadionów widziało się jedynie migające czarno-białe pasy.

- Oczywiście bawiliśmy się w olimpiadę. Medale robiliśmy z kapsli od mleka i śmietany. Mleko zawsze kapslowano na srebrno, śmietanę na złoto (tę tłustszą) i brązowo (tę słabszą). Dyscypliny? Były biegi - żaden problem, bo ul. Mieszka I akurat miała jakieś 60 m, skoki w dal i wzwyż też dało się uprawiać.Gorzej sytuacja przedstawiała się z kolarstwem – na podwórku tylko jeden kolega miał poniemiecki rower, taką pół-damkę pół-męski. Ścigaliśmy się więc po kolei. Jeden jechał, reszta na głos liczyła jego czas – zegarka, oczywiście nie mieliśmy. A potem zawsze były kłotnie: „Bo wyście mi wolniej liczyli!”- złościł się przegrany.

Podczas wakacji u drugich dziadków w Zamościu Gabriel z bratem znalazł na strychu metalową kulę do rzucania. Przywieźli ją pociągiem i mieli sprzęt do kolejnej konkurencji. Z czasów zabaw indiańskich były też łuki – do olimpijskich dyscyplin włączono więc łucznictwo. - Były jeszcze przewracanki, czyli zapasy. Przez krótki czas uprawialiśmy też boks, ale że nikt z nas nie miał rękawic, bardzo szybko rozkwaszaliśmy sobie nosy. Boks traktowaliśmy zatem serio – służył nam do bijatyk, a nie zabawy.

 

Bunkry i latawce

 

Życie toczyło się na podwórku. Dzieciaki bawiły się w wojnę, kopanie bunkrów, budowanie baz z desek, strzelanie z kapiszonów i korków, penetrowanie piwnic i strychów (nieraz zdarzały się ciekawe znaleziska, jak choćby amerykańskie „Newsweeki”, blaszki ze swastyką, czy naboje karabinowe). Atrakcją były latawce, które na łąkach między Sopotem a Jelitkowem puszczał pan Malinowski. „Latawce naszego sąsiada były rzeczywiście imponujące. Szczególnie jeden był bardzo duży (albo ja bardzo mały) i kolorowy, a przedstawiał malowidło gryfa pomorskiego w pięknych jaskrawych barwach. Bardzo nam ten latawiec przypadł do gustu, no i latał też wysoko, więc widowisko dla dzieciaków było przednie” – pisze Oleszek w „Kiedy byłem małym chłopcem”. Później, gdy trochę podrósł zapisał się z kolegami do Aeroklubu – razem chodzili do modelarni na lotnisku we Wrzeszczu. Zrobione tam modele szybowców puszczali na tej samej „latawcowej” łące.

Lato spędzało się na plaży, zimy na przykręcanych do butów łyżwach, sankach lub nartach na Łysej Górze albo wędrówkach po zamarzniętej zatoce – tak daleko, jak sięgał lód. Było przy tym sporo emocji, bo zanim Gabryś z kolegą doszli na skraj lodu, zrobiło się ciemno i chłopcy stracili orientację – nie wiedzieli w którym kierunku znajduje się brzeg. Pomogło im dopiero światło z wieży Zakładu Balneologicznego.

Legalne już wyprawy Gabryś i Andrzej odbywali z kolei ze swym ojcem, wielkim amatorem wędrówek i kierownikiem sopockiego Koła Wycieczek Pieszych „Mewa”. Wieczorem, po całym dniu włóczęgi rozpalało się ognisko, spało w namiocie lub stodole. Takich luksusów, jak nadmuchiwane materace, rzecz jasna nie było – piechurzy leżeli więc na kocach, ciasno upchani w nielicznych namiotach, podgryzani przez komary. Ale nikt nie narzekał, a po latach to jedne z najciekawszych wspomnień Gabriela.

 

Morza szum…

 

Mimo mamy aktorki i dzieciństwa w teatrze, Gabriel nigdy nie myślał, by pójść w jej ślady. - Zawsze chciałem być marynarzem. Po liceum (chodziłem do „jedynki” w tzw. podkowie) każdą wolną chwilę spędzałem pod Non Stopem, a Czerwone Gitary zagrały na naszym balu maturalnym) dostałem się do 3-letniej Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni, wtedy jeszcze nie miała statusu wyższej uczelni. Konkurencja była duża. Świadectwa z czwórką ze sprawowania odrzucali, musiała być piątka. Liczyła się dyscyplina, na statku to podstawa.

Swego wyboru nigdy nie żałował. - 45 lat na morzu spędziłem.Przeszedłem wszystkie stopnie - od stanowiska kandydata (zanim się poszło do szkoły były dwa miesiące kandydatki na „Darze Pomorza”, potem miesiąc w szkole), przez słuchacza (już po przysiędze) i praktykanta - różne statki miały kilka kabin dla praktykantów, w czasie rejsu i się pracowało, i chodziło na wykłady. Po szkole poszedłem do Polskich Linii Oceanicznych na statki towarowe. I tu też po kolei zaliczyłem wszystkie stopnie: marynarz, starszy marynarz, asystent, trzeci oficer, drugi oficer, pierwszy oficer, starszy oficer, no i kapitan. To jeden z tych zawodów, w których nie można iść na skróty i trzeba zdobywać doświadczenie na kolejnych stanowiskach, a w międzyczasie zrobić szereg dodatkowych kursów zawodowych w szkole morskiej, czasem kilku-miesięcznych – dodaje.

Gdy pytam o przełomowy rejs, Oleszek odpowiada, że każdy pierwszy na nowym stanowisku - czy to na szkolnym „Darze

Pomorza”, czy później na dużej, handlowej jednostce. Gdy PLO się skurczyło, zaczął pływać na zagranicznych statkach. Najdłużej poza krajem był 14 miesięcy, podczas rejsów do Afryki Zachodniej.

 

Na tęsknotę pisanie

 

- Te długie rozstania są najtrudniejsze w życiu marynarza – nie ukrywa. – To bardzo duży minus tego zawodu. Jak sobie z tym  radziłem? Znajdowałem sobie różne hobby. Robiłem stateczki i statki w butelkach (przydało się modelarskie doświadczenie z dzieciństwa), meble, zajmowałem się fotografią, organizacją konkursów i zawodów dla załogi. Zacząłem też pisać.

Najpierw były artykuły prasowe: reportaże z egzotycznych portów, opowiadania, teksty specjalistyczne. Publikował w magazynie „Rejsy” w Dzienniku Bałtyckim, w „Czasie”, „Morzu”, „Litery” a także w branżowych pismach marynarskich: „Horyzont”, „Namiary”. Ponadto w prasie fachowej jak: „Technika i Gospodarka Morska”, „Budownictwo Okrętowe” i innych.Tak mu się spodobało, że napisanie pierwszej książki stało się tylko kwestią czasu. Była nią sensacyjna powieść „S.O.S. ‘Bright Star”. Żeby ją opublikować specjalnie założył wydawnictwo. I choć recenzje w internecie nie były pochlebne, znajomi czytali i prosili o więcej. „Napisz o naszej szkole morskiej” – domagali się koledzy, a na wydanie zrobili zrzutkę. Opisał więc lata szkolne w „Kosynierach z „Daru Pomorza” i… pisał dalej. Kilka kolejnych powieści marynistycznych wydał własnym sumptem, nawiązał też współpracę z różnymi wydawnictwami, m.in. z Marpressem. Do dziś napisał 39 książek, wydał 18.

- Obowiązkową lekturą każdego sopociaka są wspomnienia z cyklu „Kiedy byłem…” – mówi autor. - Ludzie prześcigają się w komentarzach: „Nie, my to robiliśmy tak, czy tak”, „A pamiętasz Józka czy Elkę?”. Moje historie budzą pamięć innych.

Tematykę morską eksploruje również w amatorskim malarstwie. Plaże, rybackie łodzie, trójmasztowce pod pełnymi żaglami to jego ulubione motywy.

 

Wilk morski

Jako ciekawy dalekiego świata szczur lądowy dopytuję kapitana o niebezpieczne przygody. Zbywa mnie machnięciem dłoni: - Sztormów było bardzo dużo, pirackich napadów też nie brakowało. Do tego żegluga w  lodach, w niesamowitym zagęszczeniu rybaków we mgle, czy na akwenach wojennych (np. dostawy wojskowe do operacji Pustynna Burza), w miejscach niepokojów społecznych lub epidemii. To zawód, podobnie jak wiele innych, pełen niebezpieczeństw czy zaskakujących sytuacji i zdarzeń.

Gdy nalegam, opowiada o jednym z mniej niebezpiecznych wydarzeń.

- Piractwo, z którym miałem do czynienia zaczęło się jakoś od połowy lat 70. Często dostawaliśmy telegram o napadniętym statku, z podaną jego pozycją i ostrzeżeniem byśmy uważali. Najczęściej zdarzało się to w zachodniej Afryce oraz w okolicach Indonezji i Singapuru. Kiedyś uratowałem sporo statkowego mienia przypadkiem, dzięki moim pijanym Turkom. Było to w połowie lat 80. Wychodziliśmy z Dakaru, a cała załoga pokładowa - jak już wspomniałem - była pijana. Ale płyniemy całą naprzód, obroty morskie rozkręcone, szerokie wody. Przekazałem już wachtę oficerowi, mówię mu:„Pójdę na rufę zobaczyć jak tam pijani Turcy, czy nie rozrabiają, czy uprzątnęli cumy, bo może któraś zwisa do wody, wkreci się w śrubę i będzie kłopot”. Idę na dół, a tam… pięciu Afrykanów, pasażerów na gapę, rabusiów z nożem, bo kawał cumy już odcięli. Po cichutku chcieli nas okraść. Lecę zaraz na mostek, włączam dzwonki alarmowe, żeby załoga ich zatrzymała. Sam dzwonię z informacją do kapitanatu w Dakarze. „Zawróć - słyszę - Przyjdzie pilotówka, to ich zabierzemy”. Tymczasem moja załoga nieco otrzeźwiała i wybiegła na rufę. A wtedy tamci chlup do wody! Jednocześnie zobaczyliśmy motorówkę, która cały czas płynęła równolegle z nami. Napastnicy wdrapali się do łodzi i… tyle ich widzieliśmy. Gdybym nie zszedł sprawdzić co tam robią moi pijani Turcy, nie zauważyłbym próby kradzieży i wynieśliby co tylko chcieli. Tak to już nieraz bywa, że o losie ludzi i statku zadecyduje przypadek.

Dziś Gabriel mimo emerytury wciąż ma kontakt z morzem: prowadzi wykłady w Szkole Morskiej, uczestniczy w sesjach Międzynarodowej Organizacji Morskiej (IMO), prowadzi prelekcje na tematy morskie. Bo marynarzem jest się na zawsze.