Brunon Myszk
Najtrudniej robiło się oficerki
W latach 70. konferansjerzy Filharmonii Bałtyckiej musieli mieć lakierki: nosek wąski, elegancka podeszwa, szyk! Przyjeżdżali też muzycy cygańskich zespołów, ze Słupska głównie. Ci to lubili buty dwukolorowe: biel z granatem, biel z bordo, albo brąz z beżem
Aleksandra Kozłowska
 
Już od wejścia czuje się charakterystyczną woń skóry, do tego dochodzi leciutki ślad zapachu kleju do butów. W pierwszym pomieszczeniu karnie piętrzą się półki z nowymi kozakami, szpilkami, półbutami na sprzedaż, tu także odbiera się obuwie po naprawie. Najciekawsze jednak rzeczy dzieją się w warsztacie po prawej. Pod oknem rozsiadł się masywny stół otoczony uchwytami na szydła (angielskie i proste), cęgi, randmesery (nożyki z wygiętym ostrzem), obok stoi secesyjnie zdobiona, czarna maszyna Singera. 
– To jeszcze po poprzednim właścicielu, oryginał z czasów I wojny światowej. Niezastąpiona – nie kryje dumy Brunon Myszk, szewc i właściciel zakładu, błękitną koszulę i brązowe spodnie ochrania fartuch z grubego płótna. – Wie pani, że każda część maszyny jest ponumerowana? Jak się zepsuje, biorę numer i wysyłam do Niemiec. Zaraz przyślą nowy element.
Po drugiej stronie pracowni ciężka, metalowa malowana na zielona maszyna wielofunkcyjna do obrabiania obuwia. Sterczą z niej szczotki, polerki i inne tajemnicze części. Służą do wykończenia gotowych podeszew – wyrównania, szlifowania, woskowania, polerowania…
Obok równie ciężka i równie zielona prasa do przyklejania podeszew. Na półkach leżą żelazne, pełne śrub i pokręteł maszyny do rozciągania za ciasnych butów – część z nich należała jeszcze do założyciela firmy. Na ścianie olejny portret Jana Kilińskiego, najsłynniejszego polskiego szewca, prezent od klientki-malarki. 
„Usługi szewskie. Brunon Myszk” mieszczą się w Sopocie, przy al. Niepodległości 791. To jeden z najstarszych w mieście zakładów rzemieślniczych, niemal zabytek, tym bardziej, że wiele urządzeń pochodzi jeszcze sprzed II wojny. Firma działa tu od 1946 r. Brunon Myszk jest jej właścicielem od 1977 r. – Zakład zaraz po wojnie otworzył pan Skotak – o, proszę tu mam dowód rejestracji firmy [wyjmuje pożółkły dokument; w rubryce adres widnieje nazwa ulicy – Stalina]. Byłem jego pracownikiem. Gdy zmarł, jego żona przepisała firmę na mnie. W tamtym czasie zajmowaliśmy się głównie szyciem butów na miarę. Przeróżnych: damskich, męskich, letnich, zimowych, codziennych i wyjściowych. Ale zmiany gospodarcze na początku lat 90., nowe sklepy, większy wybór obuwia – wszystko to sprawiło, że ręczna produkcja przestała się nam opłacać. 
Najlepsze kopyta? Tylko z grabu
- Robiłem różne buty –  szewc pokazuje drewniane kopyta i kopytka, męskie i damskie, wielkie i tak malutkie, że mogłyby posłużyć na pantofelki dla Kopciuszka. – Ale największym wyzwaniem były oficerki – przyznaje. - Dziś oficerki noszą tylko generałowie, dawniej chodzili w nich wszyscy oficerowie. Skórę dostawali z wojskowego przydziału, przynosili do nas, a my braliśmy się do roboty.
Przepis na oficerki? Stopę robiło się na drewnianym kopycie; kopyta – najlepsze są z drewna grabowego, bo bardzo twarde i gotowy but łatwo z nich schodził – zamawiało się u stolarza. Kopyta były każdego rozmiaru, tęgość regulowało się odpowiednimi nakładkami. Tych kopyt wszelkich fasonów uzbierało się dobrze ponad setkę, w piwnicy Myszk ma ich 4 worki. Cholewkę – musiała być sztywna, w przeciwieństwie do miękkiej cholewki butów kawaleryjskich – szyło się na złożonym z trzech części prawidle z brzózki. Tył cholewy usztywniała specjalna szyna, wzdłuż niej biegł jedyny szew. Gdy but był już gotowy, zdejmowało się go z kopyta i specjalnym żelazkiem (wygląda zupełnie inaczej niż to domowe) prasowało wszystkie fałdy. Potem jeszcze słoninką (!) natłuszczało się brzeg podeszwy, woskiem nadawało połysk. Jedna para – trzy dni pracy.
– Oficerki nosiło się do bryczesów, góra cholewki musiała być dopasowana, ledwo palec można było włożyć między nią, a spodnie – opowiada Myszk. – Dlatego ściąganie takich butów wymagało niezłego wysiłku – bez pomocy adiutanta, albo drewnianego „kozła” się nie obeszło. 
Buty zamawiali też marynarze, a raczej panie marynarzowe. Z przywiezionych z zamorskich rejsów skórek wężowych, jaszczurczych, krokodylich Brunon Myszk szył szpileczki o wąskich noskach, pantofle z kwadratowym obcasem i klamerką, zgrabne półbuciki na słupku. Żona marynarza musiała przecież na monciaku zadać szyku. 
– Pamiętam też jak w latach 70. był szał na korkowe podeszwy, tzw. platformy. Korek przywożono statkami z Afryki, całe płaty zwinięte były w wielkich belach – opowiada szewc. – Kupowaliśmy go w spółdzielniach zaopatrzenia, nie duże ilości, bo pierwszeństwo miały spółdzielnie szewskie, prywatni byli na drugim miejscu. 
Marynarze przywozili też katalogi z modowymi nowinkami, to tam Myszk szukał inspiracji. – Sztuka polegała na tym żeby wyprzedzić modę w naszych sklepach. Wiadomo – to, co na Zachodzie było najpopularniejsze do nas docierało po roku, dwóch. Dobry rzemieślnik musiał wiedzieć co jest na czasie – uśmiecha się szewc. – W Polsce najsłynniejsi byli szewcy warszawscy. Co roku, wiosną jeździłem więc z aparatem fotograficznym do stolicy, chodziłem po wystawach i niepostrzeżenie robiłem zdjęcia bucikom z najnowszych trendów. Potem szyłem takie u nas. Panie były zachwycone, na brak zbytu nigdy nie narzekałem.
Wagary pod Wawelem
- Urodziłem się w 1943 r. w Węsiorach na Kaszubach, żonę też stamtąd mam. Jako uczeń szkoły podstawowej pracowałem przy tamtejszych wykopaliskach archeologicznych, wtedy dopiero co je odkryli – wspomina Brunon Myszk.
Węsiory (gmina Sulęczyno), gdzie znajduje się cmentarzysko Gotów i Gepidów z I-III w. słyną dziś jako „miejsce mocy” rzekomo emanującej z kamiennych kręgów i kurhanów. Prace badawcze rozpoczęto tu w połowie lat 50. XX w., archeolodzy chętnie zatrudniali młodzież. A dla dzieciaków wielką frajdą było wykopywanie kawałków glinianych naczyń z grobów popielnicowych.
- Do kościoła chodziliśmy do Sulęczyna, tam byłem chrzczony, tam szedłem do przyjęcia. Razem z Brunonem Synakiem, mój rocznik. Pamiętam jak wkuwaliśmy słowa pieśni i nauki przedkomunijne. A do kościoła maszerowałem pięć kilometrów pieszo, albo jechałem rowerem.
Nieżyjący już Brunon Synak urodził się we wsi Podjazy. Trudno powiedzieć kim chciał zostać jak mały chłopak, w dorosłym życiu był socjologiem, prezesem zarządu głównego Zrzeszenia Kaszubsko-Pomorskiego i działaczem samorządowym.
Z kolei Brunon Myszk jako dzieciak chciał być kierowcą albo strażakiem. Ale rodzice wybrali mu inny zawód. – Wysłali mnie do Krakowa, mieli tam znajomego szewca. Poszedłem do trzyletniej szkoły kształcącej w tej profesji. W szkole uczyliśmy się teorii, praktyki odbywaliśmy w warsztacie przy Grzegórzeckiej. Ze szkoły blisko było na Wawel, można było nad Wisłę na wagary chodzić. Na trzy miesiące szkoła wysyłała nas do Technikum Przemysłu Skórzanego w Radomiu, uczyliśmy się m.in. materiałoznawstwa i obsługi maszyn. Dyplom czeladnika uzyskałem w 1966 r. 
Po wojsku osiadł w Gdańsku. – Pierwsze poważne szlify w zawodzie zdobywałem u szewca na rogu Grunwaldzkiej i Konopnickiej we Wrzeszczu, za barem mlecznym Syrena. Mieliśmy taką szklaną witrynkę na zewnątrz. Dziś już niestety nie ma tego zakładu – dodaje z żalem.
Ale cieszy się, że fach w rodzinie przetrwał. – Mam dwóch synów, jeden z nich skończył Technikum Przemysłu Skórzanego w Starogardzie Gdańskim, potem technologię chemiczną, technologię i organizację produkcji obuwia na Politechnice Radomskiej – z dumą pokazuje synowski dyplom ukończenia studiów. – Proszę spojrzeć: „z wynikiem bardzo dobrym”! Dziś syn jest rzeczoznawcą, dobrze sobie radzi. Ale on od małego kręcił się tu po warsztacie, interesował wszystkim co robię. 
Wczasowicze ze Śląska i motocykliści z Bawarii
- Wie pani, choć zostałem szewcem z przypadku i na początku wcale się do tego zawodu nie paliłem, stopniowo odkryłem, że to moja pasja – Brunon Myszk sięga po poglądową skórzaną podeszwę, na której uczniowie poznają tajniki butów pasowo szytych i z zadumą wodzi palcem po szwie. – Dla szewca najważniejsze to znaleźć swój styl, swój gust, którym różni się od innych. I mnie się to chyba udało. 
- Pamiętam jak modne były tzw. wiatrówki – letnie buty męskie, dziurkowane. Wczasowicze ze Śląska po dwie pary od razu zamawiali. Znane osoby też u mnie szyły. Nazwisk nie podam, ale przeważnie z Warszawy, co nad morze na urlop przyjeżdżali. Albo w latach 70. konferansjerzy Filharmonii Bałtyckiej musieli mieć lakierki: nosek wąski, elegancka podeszwa, szyk! Przyjeżdżali też muzycy cygańskich zespołów, ze Słupska głównie. Ci to lubili buty dwukolorowe: biel z granatem, biel z bordo, albo brąz z beżem. 
Myszk wspomina też Libijczyków, którzy w latach 70. studiowali na Akademii Morskiej. – Jak się „wyświęcali” na oficerów zamawiali po dwie pary butów do munduru, na trzy dziurki sznurowane – białe i czarne. Tylu ich było, że nie mogłem się z nimi obrobić. A pod koniec komuny miałem klientów z Bawarii – klub motocyklowy. Szyłem im takie wysokie buty na motor, rysowali jak mają wyglądać. Mówili żebym na dwa lata zamknął zakład i tylko dla nich szył. Marka wtedy wysoko stała, dla nich to były grosze, dla mnie kupa pieniędzy. 
Ile butów uszył przez całe życie? – Ooo, trudne pytanie. Przez ponad dwadzieścia lat, po trzy pary w tygodniu (wolnych sobót przecież nie było)… Można też zapytać ile ja tych bawołów i bydła przerobiłem. Surowe skóry zakonserowane w soli sprowadzano z Argentyny, u nas dopiero były garbowane, barwione. Tyle lat pracy, że nawet odznak się dorobiłem – wyjmuje z pudełeczek srebrny i złoty medal imienia Jana Kilińskiego „za zasługi dla rzemiosła polskiego”.
- Pamiętam ostatnią parę butów, które uszyłem. Klient do dziś je nosi – wiem, bo widziałem w telewizji. To ksiądz, który najpierw pracował w katedrze oliwskiej, syn u niego w zespole grał na organach. Niedawno ksiądz wyświęcił nowy kościół na Siedlcach. Z wyświęcenia była transmisja w telewizji, widziałem, że był w „moich” butach.
Dziś warsztat Brunona Myszka zajmuje się już tylko szewstwem naprawkowym, oferuje: wymianę fleków i zelówek, wymianę zamków błyskawicznych i obcasów, naprawia podszewki i pęknięcia, wszywa zapiętki, klei spody. – Pewnie, że mi szkoda, że to ginący zawód, że nie szyje się już butów na miarę - wzdycha. - To była zupełnie inna jakość. Każdy rzemieślnik wiedział, że użycie gwoździ w bucie to grzech śmiertelny. Stosowało się brzozowe szpileczki – trwałe, mocne, nie uszkadzające obuwia. Robiąc buty na obcasie, tak trzeba było wyprofilować śródstopie, by stopa dobrze na nim leżała, nie „wisiała” w powietrzu opierając się tylko na pięcie i palcach. Dobrze zrobiony pantofel nawet na 12-centrymetrowym obcasie był wygodny. 
I dodaje: - A wie pani, że moje zdjęcie jest w podręczniku „Historia i społeczeństwo” dla IV klasy podstawówki? Jest mój warsztat, ja pochylony nad butem. A na zdjęciu obok wielka hala produkcyjna we współczesnej fabryce obuwia. Jak okiem sięgnąć, wszędzie maszyny.