W oczach dziecka pamięci dziecka i młodzieńca
Moje związki z Sopotem zaczęły się podczas okupacji. Mógł to być rok 1943 – 1944. Od 1934 r. rodzice mieszkali w Gdyni – Orłowie, przy ul. Wielkopolskiej.
Jako kilkuletniego chłopca mama podrzucała mnie do swojej siostry Wiktorii, która niedawno wraz ze swoim mężem Augustynem przeniosła się do sutereny przy ul. Chopina 13 w Sopocie. Ciocia Wiktoria była bardzo dobrą krawcową, dlatego też przeprowadzka do Sopotu była dla niej bardziej korzystna ze względu na bogatszą klientelę. Tym samym mogła wspomagać finansowo swoją siostrę i jej trójkę dzieci, którym powodziło się nieco gorzej (ojciec przebywał na wojnie).
Zanim opiszę związki z Sopotem chciałbym na chwilę wrócić do Gdyni Orłowa i opisać parę fragmentów z mojego dzieciństwa. Widziałem tysiące maszerujących, wygłodniałych Włochów, którzy szli od Wielkiego Kacka w kierunku Gdyni, być może do portu, a może na roboty. Nigdy zaś nie widziałem ich powracających, ale może wracali nocą. Jednak widziałem jak ich strasznie bito kolbami karabinów, kiedy wybiegali z kolumny po chleb lub jakąkolwiek inną strawę, którą im rzuciliśmy. Włosi byli wysokiego wzrostu, natomiast pilnujący ich żołnierze byli niscy, chuchrowaci, w harmonijkowych butach. Długie lata zastanawiała mnie marna obstawa. Później dowiedziałem się, że mogli to być Ukraińcy. Pamiętam również jak któregoś razu 200 metrów od nas zatrzymał się samochód osobowy, z którego wyskoczyło dwóch niemieckich oficerów z pistoletami w rękach. Gonili uciekającego w kierunku pobliskiego lasku cywila. Po chwili usłyszeliśmy strzały i warkot odjeżdżającego samochodu. Widziałem piękne smugowe światła wielu reflektorów, które coraz częściej oświetlały miasto. Zobaczyłem również jak do naszego skromnego mieszkania, które składało się z niewielkiej kuchni i nieco większego pokoju, weszło dwóch wyższych rangą oficerów z psami. Wysocy, w elegancko skrojonych mundurach, o nienagannych manierach zrobili po mnie niesamowite wrażenie. Przyglądałem im się bacznie, oni natomiast przez lornetki penetrowali wzgórze na północny wschód od naszego domu. Obserwowali Gdynię, a ich wielkie psy patrzyły również w tym kierunku. A potem nadeszli Rosjanie, jednak wcześniej widzieliśmy samoloty lecące eskadrami od strony Sopotu przez orłowski rynek na Gdynię. Ludzie nie przywykli do bezpośrednich działań wojennych, zachowywali się dość nerwowo. Strach opętał miasto. Moja mama, dopóki nie weszły wojska radzieckie, ukrywała nas w piwnicznej piekarni na rynku lub w pobliskim lasku na granicy Orłowa i Kolibek. Nie musielibyśmy w zasadzie tego robić, bo dom, w którym mieszkaliśmy miał dość solidny betonowy strop piwnicznym, jednak na dwa, trzy tygodnie przed wejściem Sowietów usadowiła się na naszym małym ocienionym podwórku niemiecka kuchnia polowa, z którą było nam co prawda dobrze, gdyż niemieccy kucharze częstowali nas niejednokrotnie posiłkami, jednak kiedy Sowieci wypatrzyli ów obiekt zaczęli go bombardować. Wyglądało to dość dziwnie – tak jakby lotnik po zbombardowaniu obiektu miał jeszcze jedną bombę w zapasie i gdy zauważył tę kuchnię to ją zrzucał, ale dopiero ósma z kolei bomba trafiła w cel. Rozerwała część budynku po piwnicę pełną ludzi, wśród których również i my byliśmy. Było to z rana i gdy syreny zawyły większość ludzi szybko chowała się do piwnicy, gdyż nadlatujące samoloty były już w zasięgu wzroku. W czasie eksplozji nasz dom mocno zadrżał, przez wyrwę wdarł się kurz, leciały cegły przywalając najbliżej siedzących. Wydawało się, że nas wszystkich tam zasypie. Byłem najbliżej drzwi i z wielkim, histerycznym płaczem rzuciłem się do wyjścia. Zostałem zatrzymany przez rosłego mężczyznę, który ściskał mnie w swych udach jak w szponach, co spowodowało jeszcze większą histerię. Wydawało mi się, że on to robi specjalnie, aby nas wszystkich zasypało.
Kiedy nie było nalotów spaliśmy w domu, ale z pobliskiego lasku stale było słychać terkot karabinów maszynowych. Któregoś z tych dni udawaliśmy się do lasku, a na horyzoncie zobaczyliśmy samoloty. Na skraju lasku stał solidny bunkier, więc skierowaliśmy się w jego kierunku, jednak stojący tam żołnierz niemiecki nie wpuścił nas do środka. Odeszliśmy stamtąd. Mama kazała nam uklęknąć, schylić głowę ku ziemi i udawać rozrzucone kamienie.
Wyzwolenie zastało nas na rynku, czyli na Placu Górnośląskim. W wymienionej, wcześniej piwnicy obok piekarni słychać było odgłosy rozrywających się pocisków i strzelaninę. Hałasy i nawoływania nie trwały jednak zbyt długo. Kiedy strzały ucichły, ludzie rzucili się na pobliskie sklepy. Ja również wyrwałem się mamie i z kolegami pobiegliśmy na ul. Wielkopolską, gdzie był dość spory sklep spożywczy. Od frontu były kraty, więc weszliśmy obok w korytarz, skąd już inni wybiegali. W tym korytarzu obok wejścia do sklepu leżało dwóch zabitych żołnierzy. Byli bardzo młodzi, mieli może po 17 lat. Widok ten zelektryzował mnie, zapamiętałem ich twarze, szczególnie tego, leżącego bliżej ściany. Był ładny, miał regularne rysy, niemiecki mundur, hełm, a na piersiach karabin.
Ze sklepu wyniosłem tylko parę torebek przypraw aromatycznych do ciasta. Kiedy wracaliśmy nie widzieliśmy w ogóle żołnierzy, jedynie łącznościowcy rozwijali swoje kable.
Było dużo więcej przykrych zdarzeń, jednak po tych śnieżycach i zimnych wiatrach, chcę wrócić do moich związków z Sopotem.
W Sopocie jak się wysiadało na dworcu i szło ul. Chopina do sutereny cioci; miałem wrażenie jakbym znalazł się w lekko nagrzanym piekarniku. Tu wszystko było bajecznie kolorowe. Jednak największa radość nastąpiła w momencie powrotu naszych ojców z frontu. Mój ojciec wrócił z Anglii wiosną 1946 roku. Tym razem mama przywiozła starszą siostrę i mnie z kolejnego podrzutu, czyli od krewnych z wioski. Zaprowadziła nas do cioci, gdzie z kuchni przypatrywaliśmy się dwóm mężczyznom, którzy stali w pokoju wraz z wujkiem i ciocią. Wyższy z nich gestykulował rękami, przy tym głośno i radośnie coś opowiadał. Mama zdjęła z nas odzienie, przysiadła na taborecie, przycisnęła mnie do piersi i zapytała: No, który z nich jest twoim tatusiem? Wskazałem na tego niższego, natomiast moja siostra wskazała na wyższego i to właśnie był nasz ojciec. Niemal w tym samym momencie mężczyźni nas zobaczyli i zaczęli iść w naszym kierunku. Ojciec chwycił mnie w ramiona i przycisnął mocno, potem wyciągnął wraz ze mną swe długie ręce przed siebie mówiąc: – Bemuś, jaki ty duży chłopiec. Znów przycisnął mocno, aż brakowało mi tchu. Postawił mnie na ziemi, po czym z kolei wziął na ręce siostrę i nie mógł się nadziwić jaka z niej piękna wyrosła pannica.
Robił to szybko i spontanicznie, postawił siostrę na ziemi i znowu wziął mnie na ręce, przytulił do siebie, a następnie drugą ręką chwycił siostrę i teraz obydwoje nas przyciskał, kołysał i tulił w ramionach. Siostra była wniebowzięta, bo ojca pamiętała. Od tego czasu przez parę lat życie stało się weselsze i znioślejsze. Ojciec zaczął od poszukiwań nowego mieszkania. Nie chciał dłużej wynajmować tego w Gdyni Orłowie, jednak wszystkie lepsze, a nawet te gorsze, były już zajęte. Znalazł je w Kamiennym Potoku, na I piętrze przy ul. Kraszewskiego 11. Do mieszkania wchodziło się z klatki schodowej do kuchni poprzez pierwszy większy pokój do mniejszego drugiego. Ubikacje były na podwórku. Nie było wody ani zlewu. Pomimo niskiego standardu mieszkanie było o 1/3 większe od poprzedniego i położenie było lepsze. Bliżej plaży, stacji kolejowej, a także niedaleko lasu.
W Kamiennym Potoku stacja kolejowa mieściła się na północ od obecnej stacji kolejki elektrycznej, tuż za domkiem kolejarskim z klinkierowej cegły. Przejazd samochodowy przez tory znajdował się tuż przed kolejowym domkiem. Istniejące górne przejście i przystanek SKM wybudowano na początku lat 50-tych. W Kamiennym Potoku były zaledwie dwa sklepy spożywcze, więc po tańsze zakupy gospodynie udawały się do miasta, czyli do centrum Sopotu lub na rynek, który znajdował się w miejscu obecnego marketu „Billa”.
Po przeprowadzce czekała nas solidna praca, gdyż w pierwszym pokoju była duża wyrwa, którą trzeba było załatać. Cegieł porozbiórkowych było pod dostatkiem, gorzej natomiast było z wapnem i cementem. Ojciec wystarał się o te materiały i zaczął murować trzymając po raz pierwszy kielnię w ręku. Dzieci nosiły cegły i po paru dniach otwór wraz z częścią strychową był zamurowany.
W tym czasie wiodło nam się nie najgorzej. Żołnierze wracający z Anglii, w tym i mój ojciec, przypłynęli w pełnym rynsztunku, tzn. z bronią również. Przypłynęli na statku „Sobieski” (był to brat Batorego i Piłsudskiego). W Nowym Porcie wsiedli do podstawionego pociągu i wysiedli na stacji Gdańsk Kolonia, tam podrostki pakowali ich dobytek na różnego rodzaju wózki i wieźli ich na krótką kwarantannę do pobliskich baraków w Narwiku przy obecnej ul. Marynarki Polskiej, a ściślej Narwickiej. Ojciec, aby przewieźć swoje worki i paczki, musiał wynająć aż sześciu chłopców i tyleż samo wózków. Kiedy to wszystko znalazło się w domu radości nie było końca. Czego tam też nie było – trzy duże marynarskie worki pełne ubrań i bielizny, dwie niemałe skórzane walizki napełnione przysmakami, a szczególnie nadziewaną orzechami czekoladą (w czasie wojny nie znałem jej smaku). Były paczki, a w paczkach paczuszki, pudełka i puzderka. W jednej z paczek było ośmiolampowe radio. Kiedy grało, zaglądaliśmy z zaciekawieniem do niego od tyłu. To był zaczarowany świat. Radio odbierało czyściutko, bez trzasków i często schodzili się do nas ludzie, aby posłuchać wiadomości ze świata. Nieraz ludzi było tak wiele, że ojciec wystawiał radio na pokojowym parapecie, by więcej osób
mogło go posłuchać. Siadywali wtedy na podwórkowej ławeczce, oraz krzesłach przyniesionych ze sobą z domu i wysłuchiwali tego, czego przez lata im zabraniano. Urządzano też pikniki wśród bzów i innych krzewów. Wieczorami zasiadali niemal wszyscy mieszkańcy oraz przyjaciele i śpiewali piosenki przepełnione miłością i braterstwem, cieszyli się z wielu rzeczy, ale najbardziej z powrotu z wojny i odzyskania upragnionej ojczyzny.
Po przeprowadzce i uregulowaniu wszystkich spraw ojciec zaczął szukać pracy. Dostał ją jako kierownik sporego zakładu stolarskiego „Heban”, który mieścił się w Gdańsku Oruni. Nazwa ta pozostała przez długie lata. Ojciec jednak nie zaniedbywał ani siedliska domowego, jak i kolegów i sąsiadów. W 1947 roku był inicjatorem podziału przydomowych ogródków, które mieściły się za wałem, gdzie dzisiaj są wieżowce przy ul. Tatrzańskiej.
Działki były długie z południa na północ, ale dość wąskie, gdyż w naszych dwóch domach pod nr 11 i 13 mieszkało wiele rodzin i należało się wszystkim równo dzielić. Następną inicjatywą było doprowadzenie wody do mieszkań, gdyż jeden jedyny kran znajdował się na podwórku. Po całodziennej pracy okoliczni mieszkańcy przychodzili na spektakle radiowe i śpiewy. Wszyscy cieszyli się przede wszystkim z trzech powodów: że przeżyli wojnę, że wreszcie wojna się skończyła i że mamy Polskę. Były to istne fanfary wewnętrznego szczęścia i upojenia.
W 1947 roku ojciec postanowił pracować na własny rachunek. Otworzył zakład w Gdańsku przy ul. Na Stępce lb. Zatrudniał wówczas ponad 20 osób – nie pamiętam co było powodem jego likwidacji — prawdopodobnie przyczyniła się do tego coraz bardziej umacniająca się władza ludowa. Następnym miejscem pracy ojca i jego wspólnika, Jana Pokrzewińskiego, była stolarnia w Sopocie przy ul. Grottgera 16, zatrudniająca około 10 osób.
W stolami był czterokołowy wózek, na tym wózku o drewnianych szprychach woziłem z warsztatu drewno odpadowe do domu, zaś z powrotem przy Szkole Podstawowej Nr 3 rozpędzałem wózek i na leżąco z dyszlem między nogami dojeżdżałem do ul. 23-go Marca.
Pamiętam także, że niemal od samego powrotu z Anglii ojciec mój posiadał motocykl i bardzo często jeździłem z nim po różnych miejscowościach. Jedną z pierwszych przejażdżek, a była to słoneczna niedziela, jechaliśmy główną ulicą, a potem skręciliśmy w obecną 3 Maja, która wydawała mi się bajkową. Zatrzymaliśmy się u znajomego ojca przy obecnej ul. Parkowej 65.
Architektonicznie dom ten był przepiękny, a ogród zdobiony pergolami. Tak zachwycił mnie ten zadbany ogród, że sobie powiedziałem – będę miał taki sam.
Po stolami na Grottgera ojciec miał następną na naszej ulicy. Był to najlepszy okres w naszym życiu, gdyż kontakt z ojcem był większy, ponieważ ojciec szybciej wracał do domu, a jak miał dużo pracy wówczas my zanosiliśmy mu obiad.
W latach powojennych dużo się działo, jak w jakimś gotującym się tyglu.
Niemal wszyscy rzemieślnicy znali się, gdyż jeden drugiemu był potrzebny.
Ojciec często bywał u kowala, pana Szarafińskiego na samym początku ul.
Malczewskiego, naprzeciwko figury Matki Boskiej i przerabiali zawiasy do
drzwi z lewych na prawe, gdyż w sklepach często były tylko lewe lub tylko prawe. Kowal zaś potrzebował, aby ojciec postawił mu wiatę, ubikację lub coś tam w domu przerobił. Tapicer, pan Bulczak, z Łużyckiej. potrzebował skrzynie do tapczanów, więc je ojciec dostarczał itd. itp.
Nieraz po oddanej dobrej robocie szli do restauracji, aby wypić coś mocniejszego i nawiązać nowe kontrakty. W tych restauracjach, które nazywaliśmy knajpami, było wyjątkowo gwarno i ciemno od dymu. Trudno było odnaleźć swoich kompanów. W Kamiennym Potoku najbardziej znana była „Sielanka”, na rogu Alei Niepodległości i 1-go Maja było „Słoneczko”, natomiast najładniejsza knajpka według mnie była pomiędzy Monte Cassino a ul. Kubacza o nazwie “Bałtycka”. Dania i trunki podawane były na tarasie i w ogrodzie. Choć było tam dość głośno, nikomu z okolicznych mieszkańców to nie przeszkadzało.
W tym czasie ludzie byli bardzo wierzący – w każdą niedzielę, święta czy na różańcach, musieli być obecni. Młoda łobuzerka, do której i ja należałem, wpadła na pomysł, by na wysokości 20 cm w poprzek alejki, którą wracali ludzie z kościoła, przywiązać sznurek. Po mszy szybko biegliśmy alejką prowadzącą przez Cmentarz Ewangelicki i gdzieś w jej połowie instalowaliśmy wspomniany sznurek, zaś sami chowaliśmy się za pobliskimi grobowcami czekając na efekty. Ponieważ było ciemno ludzie szli gromadkami trzymając się pod pachy. Gdy pierwsza grupka potknęła się o sznurek, siłą rzeczy musiała upaść, na nią przewracała się następna grupa i niekiedy jeszcze trzecia. Ubaw był po pachy. Z wielkim trudem dławiliśmy śmiechy, żeby się nie zdradzić, ponieważ niektórzy powracający z kościoła mieli latarki i mogliby nas poznać.
Dzisiaj wiem, że nie był to najlepszy pomysł. Mniej szkodliwym żartem był ten, kiedy to z kolegą przywiązaliśmy dzwonek do sznurka, który poprzeciągaliśmy do zwisających konarów drzew. Pod tymi drzewami wieczorami zatrzymywały się zakochane pary. Kiedy zaczynali się całować pociągaliśmy sznurkiem mocno wystraszając dzwonkiem struchlałe dziewczyny. Tym razem nie musieliśmy hamować śmiechu. Co odważniejsi panowie spoglądali na konary, czy ktoś tam nie siedzi.
W domach pod nr 11 i 13 mieszkało 16 rodzin – dzieci było aż 38, stąd jeżeli nawet połowa z nich przebywała na podwórzu, to byto wyjątkowo głośno. Bawiliśmy się w różne giy i zabawy (dwa ognie, chodzenie na szczudłach, skakanki, klasy, szczypiorniaki itd.) Jak któreś z dzieci zgłodniało,
leciało do domu po pajdę chleba ze smalcem posypanym solą lub cukrem i dalej na dwór. Siebie i innych bardzo szybko nauczyłem jazdy na ojcowskim rowerze, a polegało to na tym, aby opanować sztukę równowagi – stawało się prawą nogą na lewy pedał roweru i z małej górki zjeżdżało, traktując rower jak hulajnogę. Gdy ta czynność została opanowana, stawiało się lewą nogę na lewym pedale, zaś prawą nogę pod ramą na prawy pedał i dalej z górki, aby opanować utrzymanie równowagi do perfekcji. Dopiero wówczas można było pedałować. Wygodniejszym byłby rower tzw. damka, ale nikt takiego roweru nie posiadał. Na naszym podwórku przy komórkach stała drewniana szopa, a w niej duży ręczny magiel. Z tego magla wyrzuciliśmy wszystkie polne kamienie, które służyły do obciążenia, zaś sami siadaliśmy w tych pustych korytach – jeden kręcił korbą, reszta przesuwała się to w przód – to w tył, wielce ciesząc się z tego maglowania.
W pobliżu naszych domostw były dwie góry – jedna piaskowa, która została
utworzona przez Niemców sztucznie w celach militarnych. Wąwóz przy niej szedł od ul. Kraszewskiego wprost na ul. Łużycką – to na tej górze organizowaliśmy, a potem skakało się daleko w dół. Do dziś dnia pamiętam, jak nam dech zapierało skakanie, a potem padanie na pupę w sypki piasek.
Druga góra, zwana „reflektorową” była pomiędzy naszą ulicą, a ul. Malczewskiego. Na samym szczycie stał duży niemiecki reflektor, co prawda bez wklęsłego zwierciadła i żarówek, ale inne części były zupełnie sprawne. Z tego reflektora urządzaliśmy sobie karuzelę. Siadaliśmy naprzeciwko siebie w wygodnych siedziskach, rozpędzaliśmy ten wehikuł kręcąc pokrętłami, które poruszały dużą czaszę w poszukiwaniu samolotów. My „dzieci wojny” bawiliśmy się w wojnę wykorzystując w tym celu znalezione karabiny i amunicję. Karabiny mocowaliśmy na stojakach lufą zwróconą w pobliską skarpę, do spustu zawiązywaliśmy sznurek i za usypanym wałem dokonywaliśmy pierwszych przestrzeleń karabinu. Jeżeli z karabinem nic się nie działo, strzelaliśmy już normalnie – robiliśmy to zawsze w innym miejscu, by nas nie zdekonspirowano.
Takie to były zabawy w tym czasie. Bo jak wszyscy ludzie;młodzi i starsi najbardziej potrzebują chleba, miłości i zabawy. Największą uroczystością w każdym roku były święta Bożego Narodzenia. Choć ogólnie biednie się żyło, to w święta zawsze było uroczyście. Ojciec przychodził do domu trochę później, tj. około 15-16, gdyż najpierw wigilię spędzał ze swoimi pracownikami. W tym dniu załoga nie pracowała, tylko do 11-12 było generalne sprzątanie stolarni. Czyszczono wszystko bardzo starannie. Po wszystkich porządkach zbijano wcześniej przygotowane stoły na krzyżowych nogach i stawiano na nich strawę i picie. Łamano się opłatkiem. W tym dniu ojciec wypłacał pracownikom premię. Były to bardzo radosne chwile.
Wrócę jednak do naszego domu. Na kilka dni przed wigilią kobiety ożywione robieniem zakupów przekazywały sobie, gdzie, co jeszcze można kupić. W dzień Wigilii w domach roznosiły się wspaniałe zapachy wypieków, budząc wyobraźnię o czekającej uczcie. Dzieci wstawiły tego dnia około 8.30. Do wnaszych obowiązków należało przyniesienie opału z piwnicy i napalenie w piecach, a potem porządne wysprzątanie całego domu. Następnie przynosiliśmy z komórki oprawioną już choinkę i stawialiśmy ją w dużym pokoju przy oknie. Przy strojeniu choinki panowała absolutna zgodność. Wieszało się na niej bombki, świecidełka, a także jabłka, pierniczki specjalnie pieczone, cukierki, łańcuchy robione z kolorowej bibuły. Pod choinką ustawiano szopkę betlejemską, którą można było kupić w sklepie papierniczym – były to malowane na kartonie postacie i zwierzęta, które trzeba było powycinać, powyginać i kleić kasztanowym klejem do uprzednio przygotowanej sklejki lub grubego kartonu. W późniejszych czasach montowało się w niej światełko na bateryjkę, co dodawało szopce dodatkowego blasku. Przy tej przyjemnej pracy zawsze najwięcej dyskusji było na temat narodzin Jezuska. Pod wieczór rodzice mówili nam, abyśmy wyszli na dwór wyglądać pierwszej gwiazdki. Gdy pojawi się ona na niebie mieliśmy wrócić do domu. Wpadaliśmy wówczas o krzykiem “jest-jest”. Stół już był całkowicie przygotowany do wspólnej wieczerzy. Siadaliśmy przy zapalonych świecach, a ojciec wyciągał portfel i dawał nam po czerwieńcu, tj, po 100 zł. Ponieważ w tamtym czasie nie stosowano kieszonkowego, robiono to w tej właśnie formie jako prezent lub jako zapłatę za pracę. Dawało to jeszcze większą satysfakcję, gdyż każdy mógł kupić sobie to, na co miał ochotę. Za pierwsze gwiazdkowe pieniądze kupiłem sobie wspaniałą latarkę, co było hitem wśród rówieśników. Wigilijna wieczerza nie u każdego składała się z 12 potraw, ale to co było na naszych stołach i tak zaspokajało nasze potrzeby. Była zupa z suszonych śliwek z makaronem, karp smażony i w galarecie, śledzie smażone w occie, śledź w oleju, śledź w śmietanie, pierogi z kapustą i grzybami, sałatka warzywna oraz dużo różnych ciast i ciasteczek. Tuż po kolacji przychodził św. Mikołaj z workiem prezentów. Poddaniu rutynowych pytań — czy byłeś grzeczny, czy pomagasz w domu, jak się uczysz – rozdawał prezenty. Po jego odejściu gorączkowo rozpakowywaliśmy podarki i biegliśmy na podwórko, aby pochwalić się wśród rówieśników. Jak dziś pamiętam tę wzniosłą atmosferę ! Spotykaliśmy się z sąsiadami przy wspólnym wigilijnym stole, dzieliliśmy się opłatkiem, śpiewaliśmy kolędy, a następnie całą gromadą szliśmy na pasterkę. Tamte powojenne lata wspominam wyjątkowo mile, choć była bieda i brakowało wielu rzeczy, ale ludzie się szanowali i wspólnie sobie pomagali. Doskonale też pamiętam lata młodzieńcze, kiedy to wybieraliśmy się na dziewczyny do miasta – czyli na obecną Monte Cassino i molo. Szlifowaliśmy ten bruk niejednokrotnie przez kilka godzin i nawiązywaliśmy jakieś przyjaźnie. Urządzaliśmy pikniki i różne zabawy. Pikniki zazwyczaj odbywały się na górze reflektorowej – gdzie teraz stoją wieżowce i brzydkie garaże przy ul. Sienkiewicza. W pamięci owa góra kojarzy mi się z kultem góry Oliwnej, czy czegoś w tym rodzaju. Co prawda nie było tam oliwek – jednak od strony południowej był lasek akacjowy, od wschodu widok na Sopot i morze, natomiast od północy, tam gdzie przy ognisku, śpiewach i przy dźwiękach harmonii kształtowały się nasze romantyczne dusze – były kępy krzaków i brzózek. Od zachodu był ukryty cmentarz, a gdy weszło się na sam szczyt w Święto Zmarłych, zobaczyć można było przepiękną scenerię tysiąca palących się zniczy. Gdyby Pan Jezus urodził się tutaj, to myślę, że właśnie na tej górze odprawiałby swoje modły. Gdy miałem około 20 lat marzyłem o tym, żeby na samym szczycie góry wybudować 3-4-piętrowy obrotowy hotel, na wszystkie strony świata. Jednak pozostało to w sferze moich marzeń. W tamtych powojennych czasach było wyjątkowo dużo ptaków, owadów, chrabąszczy. W naszym domu były dziesiątki okrągłych otworków, były to ślady po szrapnelach.Tam właśnie wróble pozakładały swoje gniazda i szczególnie w słoneczne poranki świergotały do woli. Na zwieńczeniu domu uwiły swoje gniazda jaskółki, gdzie cichym i lekkim lotem przynosiły pokarm swoim dzieciom. W długim murowanym baraku w podwórzu mieściły się nasze komórki na drewno i węgiel. W jednej z komórek miał swój gołębnik pan Ciecholiński, a na drugim podwórzu pan Kostuch, W Kamiennym Potoku było dużo gołębiarzy. Często więc towarzyszyliśmy im podczas zawodów lotów gołębich. Biegliśmy z wynikami pierwszych przylotów do tzw. zegara, który mieścił się przy ul. Wejherowskiej. W lasach też było pełno różnorodnego ptactwa, ale jastrzębi było najwięcej na Bernardowie. Wchodziliśmy na drzewa, żeby wybierać jaja z gniazd jastrzębich, gdyż nadmiar tego ptactwa robił szkody gołębiarzom i gospodyniom hodującym kury. Na górze reflektorowej zaś o zmierzchu roiło się od chrabąszczy. Przy ul. Obodrzyców, tam gdzie teraz jest uporządkowany staw, w tamtych czasach było pełno obrzydliwych pełzających zaskrońców. Baliśmy się ich bardzo, sądząc, że są to groźne węże. Przy każdym sopockim potoku było pełno żab – aż miło było posłuchać ich kumkania. Nie pamiętam bocianów w Sopocie, ale żaby prawie wyginęły.
Nasza ulica kończyła się w zasadzie, gdy wchodziło się do lasu, jednak idąc dalej leśną ścieżką prowadzącą do ul. Malczewskiego i przekraczając tę ulicę wchodziło się na sporą polanę, gdzie co roku przyjeżdżali Cyganie z kolorowymi wozami i całym dobytkiem. Poznaliśmy przepiękną kulturę cygańską. Nie zabraniali nam w zasadzie poruszać się po ich obozie, jednak nigdy nie udało się nam umówić z żadną Cyganeczką.
W 1948 roku wracając z kolonii letnich z majątku pod Kwidzynem, kierowcy specjalnie jechali w dół, aby wszystkim pokazać odświętnie udekorowane wejście na molo i nowo powstałe pawilony. Obecnie znajduje się w nich salon sprzedaży swarzędzkich mebli Wewnątrz pawilonu widać ciekawie wykonane prace ciesielskie, jednak wtedy nie zwracaliśmy na nie uwagi. Wielką frajdą dla nas było towarzyszenie rodzicom podczas targów, gdzie przy dźwiękach muzyki zwiedzaliśmy różne wystawy i spacerowaliśmy po molo. Podziwialiśmy
szykowne kreacje pań i wytwornie ubranych panów. Podniecał nas widok mindurów oficerów armii amerykańskiej. Kilka dni pózniej, kiedy wróciłem do szkoły, nie pozwolono mi wejść do drugiego pokoju, oznajmiając, że w moim łóżku śpi Murzyn. O Boże!!! W moim łóżku Murzyn! Nie wychodziłem z domu czekając na to kiedy gość sie obudzi i sie nam pokaże. Był to taki ewenement jak dziś zobaczyć ufoludka. Wreszcie, kiedy się obudził, ojciec przedstawił mnie gościowi jako swojego syna. Przywitał sie ze mną, a potem głośno i radośnie rozmawiał z ojcem po angielsku. Nie wiem o czym, bo nie znałem tego języka. Kiedy po dwóch dniach gość wyjechał ojciec wyjaśnił nam, że to był jego kolega z wojska, który na ochotnika walczył w Wojsku Polskim na zachodzie. W mojej młodości było jeszcze dużo ciekawszych wydarzeń, jednak nadszeł rok 1958, gdzie nasz rocznik powołano do wojska. Szliśmy otwarci, z piosenką na ustach, dumni, że możemy służyć naszej ojczyznie. To jednak zupełnie inny rodział mojej i ówczesnych dwudziestolatków historii.