Anna Reinert

Dziewczyna z Zielonego bloku

 

Trudno o bardziej sopocki widok: oparta o ścianę bosa dziewczyna w letniej sukience wystawia twarz do słońca. Cała skąpana w jasnym świetle, zostawia za sobą długie cienie. Tak wygląda mural „Turystka”, dzieło sopockiej malarki i ilustratorki Anny Reinert.

 

Tekst: Aleksandra Kozłowska

 

„Turystka” została namalowana w ramach festiwalu ARTLOOP, powstała na budynku przy ul. Haffnera 24 w 2012 r.

Mural stał się jednym z ulubionych i rozpoznawalnych symboli miasta; Anna ustawiła twarz „Turystki” jako swoje zdjęcie profilowe na facebooku.

W przestrzeni publicznej Sopotu to jedyna jej praca. Tym bardziej warto o nią zadbać - dobrze, że gdyby niedługo mural przeszedł renowację.
 

Jaskółki na Kamionce

 

Anna Reinert mieszka w Sopocie niemal od urodzenia. - Wychowałam się na Kamiennym Potoku, wyedukowałam plastycznie również na Kamionce, w tamtejszym ognisku plastycznym.

Kiedy była nastolatką, nie lubiła tego osiedla. Uważała je za bezduszne blokowisko, betonową anonimowość, nie to, co stylowe kamienice w Górnym Sopocie. 

- Dziś patrzę na to zupełnie inaczej. Gdy widzę jak się teraz buduje: ciasno, blok przy bloku, bez przestrzeni i zieleni pomiędzy, uważam, że Kamienny Potok jest wspaniały. Założenie urbanistyczne osiedla polegało na tym, by każdy blok miał wokół siebie sporo miejsca, był dobrze zorientowany wobec stron świata. Do tego przedszkole i sklepy w pobliżu. Pomyślano o Kamionce, by była dobrym miejscem do życia. I to się udało. Moja mama wciąż tam mieszka. A ja trzymam kciuki za to osiedle, żeby żadnych plomb tam nie zafundowano.

Anna pamięta jak budowały się „kamionkowe” bloki.

- Nasz był już gotowy, ale ten naprzeciwko nie miał jeszcze szyb. Lubiłam patrzeć jak na przestrzał, przez okienne otwory fruwają jaskółki. Tak po prostu – przez budynek.

Pamięta też, że jako dzieciak czuła się tam świetnie.

- Żeby rozróżnić bloki nazywało się je od koloru pasa pomiędzy oknami. Nasz był więc Zielony, obok po lewej Żółty, po prawej Czerwony. Regularnie robiliśmy bitwy - Zielony z Żółtym na Czerwony albo inaczej, zależy jak się nam układały relacje. Były to bitwy na podchody, albo inne gry. Nasz blok był najniżej położony i za nim już płynie Swelinia. Rzeczka jest granicą administracyjną, dalej zaczyna się Gdynia. I właśnie tam, na pograniczu dwóch miast były tzw. bagna. Wspaniałe miejsce do zabaw! Nieraz zdarzało się nam wracać do domu w jednym bucie, bo drugi został wessany przez błoto. Teraz powstaje tam jakieś nowe, ekskluzywne osiedle, i to jest straszne! - malarka pół żartem łapie się za głowę. - Bo to przecież nasze królestwo, nasza baza. Tak samo jak pobliskie zdziczałe ogródki działkowe i chaszcze, miejsce m.in. pochówku naszych domowych zwierząt.

- Teraz moja córka czyta „Przygody detektywa Blomkvista” Astrid Lingren - mówi dalej Anna. - Rozgrywa się tam wojna białej i czerwonej róży, walki i potyczki rozgrywają się na dzikim teren, który nazywają „prerią”. Dla nas taką „prerią” były nasze bagna. Pamiętam jeszcze, że na Swelini, w poprzek rzeczki stał murek, który nazywaliśmy tamą. Na jego szczycie był napis: „Obrońcy Poczty Polskiej”. Było to dla nas tak tajemnicze, tak ekscytujące!

Do podstawówki chodziła na Brodwinie. - Jechaliśmy autobusem, wracaliśmy na piechotę. Bardzo długo trwały te nasze powroty – śmieje się. – Chodziliśmy przez las. Nie wolno nam było tego robić, ale wiosną, gdy wszystko kwitło i pachniało, nie mogliśmy się oprzeć. Mieliśmy wspaniały skrót i zakazaną przyjemność. Pewnie całe nasze pokolenie tak właśnie spędzało czas: pajda chleba z masłem i solą w dłoni i dalej na podwórko aż się ściemni. Potem tylko otwierały się okna w blokach i mamy wołały: „Karolina, do domu!”, „Tooomek! Kolacja!”

 

Za ciasno na fortepian

 

Mama Anny, Maria Komkowska była jedynaczką. Całe życie spędziła w Sopocie, tu skończyła szkołę podstawową i średnią. - Pochodzi z Górnego Sopotu, z ul. Krótkiej, to boczna uliczka od Wybickiego. Teraz ja mniej więcej w tym rejonie mieszkam - opowiada malarka. - Niedaleko jest stadion leśny, wybitny architektonicznie obiekt sportowy. Teraz oczywiście upstrzony reklamami, ale mimo to jest świetny. Zbudowany w dolince, otoczony lasem, z trybuną, która odwzorowuje kształt górki, w jakiej stadion jest zatopiony. Na Krótkiej mieszkali moi dziadkowie, jeździłam do nich przez całe dzieciństwo.

Dziadkowie Anny ze strony mamy do Sopotu przyjechali zaraz po wojnie.

- Babcia Irena zwana Iną pochodziła z Chełmży, dziadek - Robert Komkowski był Kaszubą. Przeszedł przez oflag. Babcia go zresztą przez ten oflag poznała. Napisała do niego list, wtedy było to częste zjawisko, że kobiety pisały do uwięzionych oficerów. Korespondencja zakończyła się małżeństwem – uśmiecha się Anna.

Po przyjeździe do Sopotu dziadkowie Komkowscy zamieszkali na ul. Chopina, w poniemieckim mieszkaniu. – Po poprzednich lokatorach został jeszcze jakiś kubeczek czy coś. Babcia opowiadała, że gdy Niemcy w trybie pilnym wyjeżdżali z Sopotu, niemieckie kobiety wynosiły wszystkie kwiaty doniczkowe na podwórko, żeby ktoś się tymi roślinami zaopiekował. Albo chociaż żeby deszcz na nie padał. Dziadkowie więc sprowadzili się na Chopina, ale nie mogli w pełni cieszyć się tym wspaniałym mieszczańskim mieszkaniem, bo - jak niemal wszędzie - dokwaterowano tu inne rodziny. A babcia była panienką z dobrego domu, wychowaną w komforcie, grającą na fortepianie… trudno jej było się pogodzić z trudnymi warunkami: wspólna kuchnia, wspólna łazienka... Dlatego dziadkowie w końcu zrezygnowali z mieszkania na Chopina i przenieśli się na Krótką. Tu mieli dwa pokoje, ale przynajmniej tylko dla siebie. Tylko fortepian już się tam nie zmieścił. Babcia bardzo za nim płakała. Dziadkowi tak było żal babci, że kupił jej pianino. Później uczyła się na nim grać moja mama.

Robert Komkowski był radcą prawnym, Ina zajmowała się domem. - Był taki moment, jakoś w połowie lat 60. babcia razem ze swoją siostrą założyły interes -  miały kiosk. Nie trwało to jednak długo - opowiada Anna. - Wstawanie o czwartej rano, żeby o szóstej otworzyć kiosk na Przymorzu nie było łatwe. Więc zrezygnowała.

 

Tatry

 

Mama Anny, Maria Komkowska z zawodu jest stomatolożką. Skończyła Akademię Medyczną w Gdańsku.

- Dosyć lekko wybrała ten zawód, zawsze mnie to szokowało. Wtedy zdawało się jeden egzamin i na wydział medyczny, i na stomatologiczny. I mamie troszkę punktów na medyczny zabrakło. Mogła jednak napisać odwołanie, trochę powalczyć. Ale ponieważ miała jechać na wakacje, machnęła ręką: „E, stomatologia też może być” - uznała beztrosko. Po czym spakowała się i wyjechała w Tatry.

Zaraz po studiach zamieszkała w Bytowie, gdzie jako młoda lekarka dostała pracę razem z mieszkaniem. - I tam poznała mojego tatę, Henryka Reinerta. Wiąże się z nim bardzo ciekawa, ale i dramatyczna historia - mówi Anna. - Tata był owocem romansu. Gdy szedł niemiecki front, podążała za nim armia niemieckich urzędników. Jeden z nich był właśnie ojcem mojego ojca. Nazwiska nie znam, tata dostał nazwisko swojej mamy. Ale wychowywała go ciocia Klara, siostra jego mamy. Była bardzo kochaną osobą, która nie założyła własnej rodziny. Tata zawsze mówił o niej z ogromną czułością. Z zawodu był instruktorem jazdy. Zmarł, gdy miałam niecałe jedenaście lat.

Anna przyznaje, że to po mamie ma miłość do gór. - Ciągnęła mnie i brata w Tatry od dziecka. Teraz ja ciągam tam córkę - śmieje się. - Mama lubiła zatrzymać się w Zakopanym u znajomej gaździny, pani Maraskowej. Jej mąż był ratownikiem GOPR; do tej pory, gdy w górach zdarzy się jakiś wypadek, ktoś zaginie, w telewizji komentuje to pan Marasek. Pamiętam jak raz nie wrócił na noc z jakiejś akcji. Nie było jak się z nim skontaktować, nie było wiadomo co się dzieje. Jego żona cała w nerwach, my też. W końcu dostała telefon, że pan Marasek żyje, że wszystko OK. Wtedy gaździna wzięła butelkę wódki, przyszła z nią do kuchni, zaprosiła wczasowiczów: „Uff. Wszystko dobrze. Usiądźmy, uczcijmy to”.

- Do Zakopanego jeździliśmy ze znajomymi, była nas cała szóstka zaprzyjaźnionych dzieciaków. To wtedy złapałam górskiego bakcyla. Do dziś mam bardzo wyraźne wspomnienia tamtych zapachów, widoków… Strasznie się emocjonowałam zbieraniem punktów do książeczek GOT PTTK. Dostawało się je za szlaki, które się przeszło. 

Pamięta też, że kiedy ona i jej brat byli wczesnymi nastolatkami, ich mama - która teraz bardzo drży o swoje wnuki - potrafiła oznajmić swoim dzieciom: „Tam jest Kopa Kondracka, idźcie, a ja poczekam tu na was jedząc kanapkę”.

- I szliśmy na tę Kopę sami. Było to dla nas absolutnie normalne, nie czuliśmy się zagrożeni, wystawieni na niebezpieczeństwo - podkreśla Anna. - Dzieci były znacznie bardziej samodzielne niż teraz, dawało się im więcej swobody. Sama jeździłam autobusem z Kamionki na Brodwino, miałam miesięczny bilet, klucz do domu i … już. Nikt z nas nie czuł zaniedbanym dzieckiem, po prostu tak było.

 

Odkrycie kopernikańskie

 

Pytam o malarstwo Anny. Kiedy zdecydowała się na ten zawód?

- Że będę malarka postanowiłam mając osiem lat. I nigdy się nie zawahałam! – odpowiada.

A wszystko to przez Sopockie Ognisko Plastyczne na Kamiennym Potoku. 

- Mieliśmy pawilon z klubem osiedlowym, tam działało właśnie nasze Ognisko. Było to miejsce cudownych ludzi, o których mogłabym opowiadać godzinami. Pracowali prawdziwi zapaleńcy, pasjonaci. Kierownikiem był Piotr Artwich, uczyła m.in. pani Marta, która od wielu lat ma kiosk z dzwoneczkami przy Monciaku. Moim nauczycielem był Michał Erszkowski. Nas, dzieciaki traktował bardzo poważnie. Kupił nam porządne farby, żadne tam byle jakie plakatówki. Rozbudził naszą wyobraźnię - pamiętam, że malowaliśmy obrazy biblijne, albo o smokach… Wpadłam w to jak śliwka w kompot! Dla mnie malarstwo było istnym odkryciem kopernikańskim.

Na zajęcia do Ogniska Ania chodziła przez całą podstwówkę i część liceum, kiedy brała jeszcze dodatkowe lekcje z modela w ramach przygotowań do egzaminu na Akademię Sztuk Pięknych. Ognisko działa do dziś, przeniosło się tylko na ul. Księżycową.

Anna dopięła swego - została malarką. W 2004 r. ukończyła studia na Wydziale Malarstwa w gdańskiej ASP. W 2018 r. została profesorem ASP. Obecnie jest adiunktką w IV Pracowni Podstaw Malarstwa i Rysunku Jacka Kornackiego.

- Gdy byłam już dorosła, moja mama przyznała, że kiedy tata był w szpitalu i wiedział już, że to się dobrze dla niego nie skończy, wymógł na mamie obietnicę, że oboje z bratem będziemy mogli sami sobie wybrać drogę zawodową. I rzeczywiście mama dotrzymała słowa. Kiedy konsekwentnie szłam w kierunku malarstwa, nie protestowała. Opowiedziała mi tylko, że gdy chodziłam do przedszkola, pewnego dnia przyszły tam panie ze szkoły muzycznej, by wybrać dzieci na wstępne przesłuchania. Poszłam na takie przesłuchanie, a potem rodzice dostali list ze szkoły, że zapraszają mnie do klasy skrzypiec. Wtedy rodzice tylko spojrzeli znacząco po sobie wyobrażając sobie to rzępolenie, nic mi nie powiedzieli, a listu się pozbyli. Teraz mama mówi, że gdy mnie widzi z brudnymi od farb rękami, zachlapanymi ciuchami, to wie, że to kara za grzechy, za ten ukryty przede mną list. Bo gdyby nie tamto zatajenie, być może nosiłabym teraz biały kołnierzyk, miała czyste, wypielęgnowane paznokcie i kulturalnie dawała koncerty. A nie ta subkultura - śmieje się malarka.

 

Gazownia

 

Ku swemu wielkiemu zaskoczeniu nie dostała się za pierwszym razem na Akademię, na wymarzone malarstwo. - Mimo że naprawdę bardzo ciężko pracowałam. Byłam totalnie zafiksowana na tym punkcie. W Gdyni miałam nauczycielkę rysunku. Potrafiłam wstać o trzeciej nad ranem, by o czwartej być już w gdyńskiej pracowni i przerysować 4-godzinny cykl, bo w takim bloku pracowało się na egzaminie, po czym o ósmej stawić się w liceum na lekcjach. Ale wtedy na malarstwo zdawało jedenaście osób na miejsce. No i ja się nie dostałam.

Mocno to przeżyła. Tym bardziej, że nie brała takiej możliwości pod uwagę. Nie miała planu B. 

- Ale później okazało się, że nie było to takie złe – przyznaje. - Postanowiłam wyprowadzić się z domu i zacząć dorosłe życie. Zamieszkałam z Jackiem Faleńczykiem, moim późniejszym mężem. Wynajęliśmy mieszkanie na Armii Krajowej, mieszkaliśmy tam dobrych dziesięć lat. Jacka poznałam, gdy byłam w klasie maturalnej. Jacek jest ode mnie o dziewięć lat starszy, też maluje. Na początku lat 90. był założycielem kolonii artystów w sopockiej Gazowni. Koncerty, imprezy wideo, wielkie ogniska na podwórku. A na piętrze pracownie. Zakochałam się nieprzytomnie w Jacku i w tym miejscu. Próbowałam się tam uczyć do matury z geografii, ale była to beznadziejna walka, tak byłam oczadzona miłością i majem. Dlatego ocena z geografii była jedyną czwórką na mojej maturze - mówi z uśmiechem Anna.

I dodaje: - Zabawne, że kiedy Jacek Faleńczyk był na drugim roku malarstwa,

my, dzieciaki z Ogniska Plastycznego zrobiliśmy z Michałem Erszkowskim w ASP naszą wystawę. I Jacek pamięta, że widział te nasze dziecinne prace. 

 

Jak z włoskiego filmu

 

Sama o sobie mówi, że jest lokalną patriotką Górnego Sopotu. - Gdy przyjaciółka pyta: „Gdybyś mogła mieszkać w jakimkolwiek miejscu na świecie, co byś wybrała?”, „Górny Sopot!” - odpowiadam. Jest częścią wspaniałej aglomeracji - pracuję w Gdańsku, jest Gdynia, gdzie lubię bywać, ale mieszkać chcę tylko w Sopocie. To mój dom. Mieszkamy na ślepej uliczce, która kończy się lasem, miejscem spacerów z naszym psem. Dwieście metrów dalej jest moja pracownia. Uliczka ma czar jak z włoskiego filmu. Wszyscy sąsiedzi się znają, gadamy ze sobą przez płot, nie da się przejść bez „Dzień dobry. Co słychać?”. Wielu ludzi jest tu ze sobą na „ty”, w końcu mieszkają w tym miejscu od sześćdziesięciu lat. Dzieciaki biegają swobodnie jak za naszego dzieciństwa, choć byliśmy przekonani, że to się już nie zdarzy. A jednak! Bogna, nasza 9-letnia córka ma swoją zgraję, ganiają z kijami, włażą na dachy garaży…

Czy też chce malować?

- Ostatnio oznajmiła, że będzie pisarką. W komputerze mamy dziesiątki plików z jej opowiadaniami. Fajnie napisane, więc może rzeczywiście to się wydarzy?

 

Dać bezpieczną przestrzeń

 

Ładnych kilka lat temu Anna dała się poznać jako ilustratorka prasowa. Pracowała m.in. dla Dużego Formatu i „Wysokich Obcasów”. Teraz mówi, że trochę się tym zmęczyła.

- Za dużo pracowałam. Wiesz jak wygląda współpraca z czasopismami. Nieraz okazywało się, że mam raptem 72 godziny na przygotowanie ilustracji. Trudno było mi to połączyć z życiem zawodowym i rodzinnym. Działałam, ale kosztem snu. Wolałabym to robić na własnych zasadach. Ale pałeczkę przejął Jacek – robi ilustracje do DF i Newsweeka.

Z gdańską ASP łączy ją ładna pętla. To tu przecież odbyła się pierwsza wystawa, w której brała udział jako wychowanka sopockiego Ogniska. Teraz sama uczy przyszłych malarzy.

- Przez dziesięć lat byłam tylko malarką. Spędzałam czas zupełnie sama, w pracowni. Ale kiedy po tej dekadzie samotnej pracy, znalazłam się w mojej uczelni, pomyślałam jakie to fajne. Ten kontakt z ludźmi, z dzieciakami, które mimo tych kolorowych ubrań i artystycznego image`u są bardzo delikatnymi osobami, kruchymi konstrukcjami. Dlatego poza sferą zawodową, najważniejsze jest dla mnie to, że mam dla nich uważność, że mogę komuś pomóc. W moim kantorku, zwanym czasem szumnie gabinetem anatomicznym jest tzw. kozetka  i nie raz się zdarzyło, że ktoś tam chlipał opowiadając o swych zmaganiach z rzeczywistością. Bo te dzieciaki przynoszą ze sobą różny bagaż: trudne historie rodzinne, albo problemy tożsamościowe. Kiedy po pięciu latach stąd wychodzą, są już mniej rozedrgani, bardziej ugruntowani. Na czas nauki dajemy im bezpieczną przestrzeń, chronimy tę ich bezbroność i wrażliwość. Ale na to muszę mieć czas. A kiedy zasuwałam z tymi ilustracjami, czułam, że mi go nie starcza. Dlatego odpuściłam, i cieszę się z tego.