„Zapach Sopotu"
Mój ojciec był dziennikarzem. Dostał propozycję utworzenia w Sopocie filii "Ilustrowanego Kuriera Polskiego” pod nazwą „Kurier Morski”. Redakcja mieściła się na Grunwaldzkiej(wejście od Ogrodowej) nad obecną Restauracją Indyjską, a tam, gdzie dziś jest restauracja, była wspaniała księgarnia i chyba nawet antykwariat, bo unosił się tam niesamowity zapach dawnych czasów, mądrości i nostalgii. Był rok 1948, miałem 12 lat.
Zamieszkaliśmy w przepięknym mieszkaniu, nad samym morzem, w domu z wielkimi półokrągłymi balkonami. I z takiego balkonu zobaczyłem wielką wodę po horyzont. Pierwszy raz patrzyłem na morze. Wciągnąłem powietrze i poczułem cudowny, nie znany mi dotąd zapach, morskich glonów, jodu i soli. A następnego ranka (było to w czerwcu) o 3 rano obudziła mnie mama, żeby mi pokazać wschód słońca. To było misterium, gdy czerwono - złoty dysk wypływał z końca świata, by zaanonsować nowy dzień. Oniemiałem.
Plaża sopocka była wówczas czysta. Piasek piszczał - bo czysty piasek piszczy pod stopami. Może jeszcze tak jest na Helu, może w Łebie, w Sopocie już nie. Szkoda.
Nie wiem, czy wówczas było cieplej. Ciągle się kąpałem...
Miasto było fantastyczne,jak z bajki. Dotąd znałem tylko Warszawę, w której spędziłem okupację niemiecką, więc ostatni Jej widok, gdy nas po gruzach pędzili do obozu w Pruszkowie był straszny. Po wojnie zamieszkaliśmy w Grudziądzu, też bardzo zniszczonym, więc widok Sopotu, z jego unikalną „ secesyjno - werandową „ architekturą pełnym zieleni i rozległych parków, położonego trochę nad morzem, a trochę w górach, zakręcił mi w głowie. (To „zakręcenie” trwa do dziś). Chodziłem po tym bajkowym mieście nie mogąc się nim nacieszyć. Cudowne uliczki przy których stały pałacyki otoczone starymi drzewami, wille w ogrodach, ale także duże kamienice o przepięknej europejskiej architekturze. A w pobliżu morza stały przycupnięte chatki rybackie.
No i ulica Rokossowskiego (nieszczęsna nazwa, ale wszystko zaczynało powoli stawać się nieszczęsne) dziś Bohaterów Monte - Cassino.
Patrzyłem na sopocki deptak jak na coś co nie mieściło się w głowie. Były tam już wtedy kawiarnie-ogródki n.p. przy Empiku było takie piękne miejsce, gdzie pachniało kawą. Siadaliśmy tam z rodzicami, przed nami paradował tłum wczasowiczów, nieśpiesznie, nieomal dostojnie i niedługo trzeba było czekać, by dosiadł się ktoś znajomy z Warszawy, lub innego miasta. Te spotkania były niekiedy wzruszające,gdy z okrzykiem radości rzucali się sobie w ramiona niewidzący się od wojny przyjaciele.
Wrzód nazwy ulicy „Rokossowskiego” nie mógł oszpecić jej piękna. Jak wspomniałem po obu chodnikach przechadzała się publiczność. Piszę „po obu chodnikach”, gdyż w owym czasie to nie był deptak w obecnym kształcie, z zakazem ruchu pojazdów. Środkiem biegła jezdnia po której z rzadka, równie dostojnie co spacerowicze, defilowały samochody, będące własnością nielicznych zamożnych ludzi lub dostojników. I tak można było doświadczyć niezwykłej atrakcji - przejazdu pięknego Mercedesa z odkrytym dachem za kierownicą którego siedział przystojny Premier Józef Cyrankiewicz, obok jego piękna żona, Królowa Sceny Nina Andrycz. Z tyłu dwóch panów w czarnych garniturach. Jechali do rządowej willi nad morzem. Chichot historii spowodował, że obecnie znajduje się tam Muzeum Miasta Sopotu. Nawiasami ciągu promenadowego były przeróżne sklepy i sklepiki, każdy z innym asortymentem i zapachem. Tak więc była kwiaciarnia (różę i bez )sklep mięsny (wiadomo)apteka (jodyna z walerianą) spożywczy i warzywniczy, sklep z zabawkami i artykułami papierniczymi. Delikatesy otwarto później m.w. 1955 lub 56 roku. Tam dopiero pachniało !!! Bo to były prawdziwe DELIKATESY, a więc : kawa, cynamon, kakao, wanilia, czekolada itd. itd... Dopiero potem, gdy narzucony ustrój zaczął robić bokami, delikatesy przemieniły się w zwykły spożywczak.
No i lody u Włocha!!!
Ówczesne lody „u Włocha” - bo tak wszyscy
mówili, mieściły się tam, gdzie teraz są „Trzy Gracje”, czyli m.w. po środku „Monte Cassino” (obecna lokalizacja to początek lat 60-tych). "Gelateria Italiana" prowadziło dwóch autentycznych Włochów - starszy i młodszy. Młodszy zabawiał pub¬liczność mówiąc po włosku i w sposób ekwilirybrystyczny, w powietrzu, wrzucając gałki lodów na rożki. I ten smak rarytasu, a właściwie różnorodność smaków. Młody człowiek bywał w niemałej rozterce, mając ograniczoną kwotę n.p. na dwie gałki, jakie lody ma wrzucić do rożka śniady , uwodzący panie Nino de Marco.
A gdy szło się dalej, w górę, po minięciu majestatycznego Kościoła św. Jerzego skręciło się w prawo, w ulicę Obrońców Westerplatte - znów inny świat. Nie jestem w stanie opisać tej ulicy, na szczęście prawie nie zmienionej od tamtych lat, więc można się po niej przespacerować. Dodam tylko, że wtedy można tam było spotkać Kolosów Polskiej Sztuki Plastycznej, gdyż tam mieściła się wspaniała „szkoła sopocka”.
Nie sposób pominąć wrażenia jakie na mnie zrobiło molo. To co dla wszystkich jest naturalne, bo molo nierozerwalnie kojarzy się z Sopotem, dla mnie - chłopca „miejskiego”, spacer po drewnianym pomoście w głąb morza i w dodatku ponad pół kilometra, był niebywałą atrakcją.Szedłem wraz z gwarnym tłumem, tuż przy barierce, patrząc w wodę coraz głębszą, w której widać było flądry i meduzy, gdyż morze było przejrzyste, niebiesko - zielone i pachnące. Żeby atrakcji było jeszcze więcej poczekaliśmy do wieczora, aż rozświetliła się mozaiką barw równie znana fontanna. Za kilka lat starszy kolega zdradzi mi fabułę jaką tworzą amorki okalające fontannę. Trzeba zacząć od pary na cokole umieszczonym po stronie wschodniej - widzimy jak amorki się tulą i pieszczą. Następny postument do którego idziemy zgodnie z ruchem wskazówek zegara - amorek chłopiec szepcze coś do ucha dziewczynce, a ona się wzbrania. Kolejny postument jest pusty. . . widać ją namówił i poszli w pobliskie krzaki. No i na następnym cokole: troska, zawstydzenie, zmartwienie. Co to będzie . . . ? (Namawiam Państwa do spaceru szlakiem tej tajemnicy która istnieje od początku 20-go wieku)
Ale powoli acz zdecydowanie groźnie dopadała nas rzeczywistość ustrojowa, który to ustrój nie miał nic z wrażliwości, poezji i barw.
Wręcz odwrotnie , ustrój uważał, że ten piękny Sopot trzeba zniszczyć, a co najmniej doprowadzić do jego zniszczenia przez zaniechanie wszelkich napraw i konserwacji, przez nadmierne zaludnienie, gdyż jest reliktem przeszłości, którą trzeba pogrzebać. Zaczęto upychać ludzi parcelując duże mieszkania. Dzięki czemu powstawały „kołchozy’,w których mieszkało kilka rodzin ze wspólną kuchnią i łazienką. My też musieliśmy się ścieśnić, odstępując pokoje obcym ludziom. Mój ojciec był człowiekiem bardzo otwartym, życzliwym ludziom, od razu starał się zaprzyjaźnić z nowymi współlokatorami. Szczególnie z jednym panem przypadli sobie do gustu i po niedługim czasie nie miał ojciec przed nim tajemnic. Któregoś dnia,gdy wróciłem ze szkoły drzwi otworzył mi jakiś facet, wepchnął mnie do pokoju i... zapachniało strachem. Na kanapie, trzymając moich młodszych braci siedzą przerażeni rodzice, a w pokoju trzech facetów robi fachowo bałagan. Wszystko powywalane: pościel, książki,różne drobiazgi. Słowem rewizja. Nie wiem czego szukali i co znaleźli. Ojca zabrali razem z teczką jakichś papierów. Został skazany na dwa lata więzienia za słuchanie Głosu Ameryki, za to, że korespondował ze swoim bratem, który mieszkał w USA i za „sanacyjne poglądy” dosłownie. Wszystko to dzięki donosowi zaprzyjaźnionego z ojcem sąsiada. Nagle Sopot i życie przyblakły. Pobierałem nauki w liceum przy dzisiejszej Al. Niepodległości (wtedy Stalina) i jak wiemy panował w tych czasach stalinizm. Wszystkie dziedziny życia były temu podległe. Nie mam ochoty rozwodzić się nad mrokiem systemu, który prasował mózgi, pamiętam tylko, że nawet nauczyciel chemii gdy mówił o węglu jako pierwiastku, długo dywagował nad „trudem górniczej klasy robotniczej wyrąbującej drogę dla zwycięstwa socjalizmu”.
Na szczęście dość wcześnie odkryłem teatr. To było zjawisko, które zaczęło mną zawładać. Dwie godziny samotnego obcowania z innym , magicznym światem, z tajemnicą wzruszeń dotąd nieznaną, to było catharsis - uwolnienie od wszystkich zmartwień. Przez mojego kolegę (który był jego kuzynem) zosta¬łem przedstawiony Zbigniewowi Cybulskiemu, szefowi "Bim-Bo¬mu", w mieszkaniu przy ówczesnej ulicy Świerczewskiego (dziś gen. Sikorskiego)zostałem poddany egzaminowi, przy którym późniejsze egzaminy okazały się proste i łatwe. Zdałem i zostałem stażystą w słynnym Bim¬ Bomie. Miałem wtedy 18 lat. Jerzy Afanasjew miał wówczas 22 i był na II roku architektury - czyli przepaść! I miał olbrzymią wiedzę. Stał się moim mentorem. Wpadłem w środo¬wisko ludzi, którzy nie wiem, jakim sposobem potrafili wywiercić małe dziurki w żelaznej kurtynie i dojrzeć, co jest po jej drugiej stronie. Któregoś dnia Jacek Fedorowicz zapytał: "Andrzej, dlaczego masz takie szerokie spodnie, przecież takich się nie nosi!". Zwęziłem więc te nieszczęsne spodnie. Za to zacząłem poszerzać horyzonty.
Od Jerzego Afanasjewa, Wowa Bielickiego, Jacka Fedorowicza nauczyłem się rozumieć współczesne malarstwo. Kazali mi przeczytać opowiadania Hła¬ski, nie mówiąc już o Mrożku. A przede wszystkim Gałczyński! Zakochałem się w Gałczyńskim do tego stopnia, że byłem współtwórcą scenki, która zaczęła działać w "Rudym Kocie" w Gdańsku. Wy-stawialiśmy tam liryki Gałczyńskiego i "Zielone Gę¬si". Teatrzyk nazywał się "Gałczyniada"
A potem dostałem się do Szkoły Teatralnej i Filmowej w Łodzi (Telewizji wtedy jeszcze nie uczyli) po skończeniu której pracowałem w różnych teatrach w Polsce. Do Sopotu zaglądałem przy okazji odwiedzin rodziny, czy krótkich wakacji. Z tych odwiedzin w latach 60-tych pamiętam Sopot znów barwniejszy. Ulica Rokossowskiego została nazwana ulicą Bohaterów Monte Cassino, po której przechadzał się tłum bardziej kolorowy.Powstały nowe obiekty gastronomiczno - rozrywkowe : Alga na rogu Grunwaldzkiej i Monte - Cassino i Meduza na końcu Parku Północnego No i Festiwal Piosenki, nowa wizytówka Sopotu, przez zagranicznych wykonawców zbliżająca nas do Świata. I Czerwone Gitary w Non-Stopie przy ul Traugutta.
Nie mogę też nie wspomnieć o SPATiFie, wtedy to było miejsce, gdzie można było spotkać naprawdę wielkie nazwiska luminarzy naszej Kultury. Nie była to tylko knajpa z wódą, również na trzeźwo można było n.p. obejrzeć spektakl teatralny. Miałem to szczęście, że widziałem przedstawienie Teatru Rozmów, scenki stworzonej w SPATiFie przez Zbigniewa Cybulskiego i Bogumiła Kobielę. Było to: „Przy drzwiach zamkniętych” Sartre’a, z Maklakiewiczem, Kobielą, Migulanką i Lothe Stanisławską. Prawdziwy egzystencjalizm na secesyjnej werandzie.
SPATiF prowadziła p. Leszczyńska. Prawdziwa dama, matka wybitnego reżysera Witolda Leszczyńskiego (Żywot Mateusza”)Dzięki jej wypiekom zapach sernika i makowca kojarzy mi się zawsze z sopockim SPATiFem .
A w 1970 roku zaangażowano mnie do Teatru Wybrzeże i wróciłem do ukochanego Sopotu w którym mieszkam do dziś.
Sopot, marzec 2014 r